wtorek, 31 stycznia 2017

Warszawska sobota

Każdy lubi soboty. Z pewnością każdy student. Na pewno zaś każdy student stacjonarny. Oraz jak się okazuje większość społeczeństwa, skoro w najnowszej nowelizacji Kodeksu Cywilnego art. 115 niemalże zrównał status soboty z dniem ustawowo wolnym od pracy. Ostatnią sobotę wspominam bardzo wesoło i całkiem produktywnie jak na wolny dzień. Dzień okazał się całkiem przyjemny, zupełnie w przeciwieństwie do niektórych sobót listopadowych czy grudniowych ubiegłego roku. Tych w których lał deszcz, lodówka świeciła pustkami, kanapa skrzypiała, telefon milczał oraz potwierdzało się po raz kolejny, że zupełnie nie mam ani przyjaciół, ani znajomych, a żeby uczcić ten niegasnący wewnętrzny płacz i ból jedynym środkiem było rozpoczęcie pisania melancholijnego opowiadania, oczywiście takiego, które nigdy nie miało uzyskać końca i równie oczywiście pisanego do szuflady. A raczej na dysk, bo przecież kto w dzisiejszych czasach  produkuje się twórczo w formie nieelektronicznej przyjmując założenie, że ma więcej niż 12 lat (liczba przypadkowa). Te ostatnie emocje rzeczywiście towarzyszyły mi co jakiś czas, szczególnie gdy w zeszłym roku mieszkałem na warszawskim Żoliborzu, w okolicy tak zielonej i spokojnej a jednocześnie tak izolowanej w tym spokoju. Alienowanej. Przynajmniej na ulicy Dziennikarskiej gdzie wówczas rezydowałem, a wierzcie mi lub nie, miałem swoje powody. Jednak jak zaznaczyłem, ta sobota była weselsza. Znajdowałem się w ruchu, a że lubię przemieszczać się z punktu do punktu i to komunikacją publiczną, część mojej satysfakcji została spełniona. To pewnie moja swego rodzaju nabyta cecha, wczesne dzieciństwo spędziłem mieszkając tuż przy szczecińskiej pętli tramwajowej na ul. Potulickiej. A w zakresie w jakim pamięć pozwala mi na odczyt wspomnień z tego okresu, był to czas bardzo dobry. Ale już koniec wywodów.

To nie smog, to poranna mgła nad Elektrociepłownią Siekierki w Augustówce (dz. Mokotów).
Po jajecznym śniadaniu o 10, udałem się do siedziby stowarzyszenia Forum Młodych Dyplomatów, do którego należę. Skrzyżowanie Marszałkowskiej i Armii Ludowej przywitało mnie pięknym słońcem i gęstym smogiem. Tego dnia normy stężenia pyłów przekroczone były o ok. 300%, ale przynajmniej miałem dobry humor. W FMD kolejna z cyklu sobotnich prelekcji wewnętrznych na różne tematy, tym razem padło na temat, o którym nie mam zielonego pojęcia czyli sytuacja polityczna w Kurdystanie. Udało mi się wzbogacić o kilka cennych myśli o wojnie informacyjnej oraz o stosunku Kurdów tureckich do irackich, po czym już po południu ruszyłem w dalszą drogę, bo tego dnia miałem tak zwane sprawunki na mieście. 

Krótka przejażdżka metrem, wizyta w aptece na Chmielnej i nagle zachciało mi się przekąsić coś słodkiego. Zaraz na przeciwko apteki znajduje się osławiona warszawska cukiernia „Lukullus”, więc korzystając z nadarzającej się okazji wyposażyłem się tamże w pączka. Pączkowa komparatystyka w Warszawie szła mi dotąd dość dobrze, miałem przyjemność obcować z pączkami od Bliklego, najstarszej warszawskiej cukierni, której wyroby są smaczne, lecz pączki dość małe. Próbowałem pączków Zagoździńskiego, po które trzeba kierować się do tyciego zakładu na Górczewskiej. Miałem przyjemność z produktami cukierni Pawłowicz, choć zdaje się, że nie były to pączki. Lukullus w tym teście wypadł dobrze, choć pączek też do dużych nie należał, a swoje kosztował. Jeśliby ktoś pytał, to warte polecenia są również słodkości z cukiernio-lodziarni na placu Wilsona, tuż obok kina. Nieraz występowały tam i pączki i rogale Świętomarcińskie, choć nie dam słowa, że Poznań je certyfikował, ale popyt był duży.

Zaraz potem udałem się w okolice Dworca Gdańskiego, znane mi także sprzed roku. W okolicach Pokornej i Inflanckiej odwiedziłem inną aptekę, przy okazji odkrywając siedzibę firmy UBER, która ostatnio wzbudza ambiwalentne emocje. Historia tej okolicy jest zaś niecodzienna, siedziby wielkich korporacji, które oddzielają Żoliborz od Śródmieścia ulokowały się tu po likwidacji wielkiej zajezdni autobusowej, o sprzedaży której decyzję podjęto ze względu na wysoką wartość gruntu. Wiele razy gdy przejeżdżałem wiaduktem na ul. Mickiewicza spoglądałem w stronę tych gmachów, m.in. KPMG, obiecując sobie, że nigdy, przenigdy nie zgodzę się by tam pracować.

Następnym przystankiem był antykwariat na Żeraniu (właściwie to obszar Pelcowizna na Nowej Pradze), nieopodal dawnej fabryki Polonezów FSO. Wsiadłem do tramwaju, zaraz za mną dwie małe dziewczynki. Jak to bywa w tramwaju w pewnej chwili drzwi się zamknęły i pojazd odjechał. Starsza dziewczynka doskoczyła do drzwi i poczęła uparcie wciskać guzik otwarcia. Za szybą, na peronie zamajaczyła starsza pani z wózkiem i po chwili zniknęła w oddali wobec przyspieszenia składu szynowego. „Bywa”, pomyślałem. Uprzejma mała dziewczynka chciała wpuścić panią do tramwaju, jednak było za późno. Cóż, pani pojedzie następnym. Jednak po chwili wywiązała się dyskusja wewnątrz tramwaju.
- Babcia, babcia! - zapiszczały dzieci. 
Wtem inna babcia zamiast ulżyć dziewczynkom w cierpieniu po tymczasowej utracie ich babci, poczęła udzielać reprymendy.
- Nie wolno wam się oddalać! Zawsze musicie słuchać się babci i nie uciekać!
To był moment, w którym poczułem zew social justice warrior'a i stwierdziłem, że złe pomysły wychowawcze złej babci należy usunąć z przestrzeni publicznej, więc po chwili wraz z dziećmi ustaliłem, że najlepiej będzie jak we troje wysiądziemy na następnym przystanku i na właściwą babcię poczekamy, choć z ich strony zaproponowany został pomysł gonienia babci z powrotem do poprzedniego przystanku, który z bólem musiałem odrzucić. Wysiedliśmy. Dziewczynki były ciut speszone, ale na otarcie łez opowiedziałem historię, w której sam się kiedyś zgubiłem w wielkim sklepie budowlanym, co zresztą było prawdą i miało miejsce jakieś 15 lat temu. Starsza dziewczynka na szczęście była już biegła w obsłudze prostego telefonu i stwierdziła, że zawiadomi mamę o utraci babci, jednak mama nie odebrała. Kilkanaście chwil oczekiwania później wraz z następnym tramwajem dotarła do nas właściwa babcia. Dzierżąca wózek na kółkach wysiadła i bez słowa zabrała wnuczki. Zdążyłem powiedzieć, że chyba kogoś zgubiła, ale informacji zwrotnej nie otrzymałem. Starsza dziewczynka odparła "dziękuję!", co wystarczyło mi za sygnał zakończenia akcji, po czym wsiadłem do tramwaju, z którego wysiadła babcia.

Most Gdański, łączący południowy Żoliborz z Nową Pragą i okolicami Zoo, podczas ekspozycji nocnej.
Uwaga podróżni: pociągi z Dworca Gdańskiego do Gdańska nie kursują od  1933 r. Życzę przyjemnej podróży.
Pognałem na Żerań. Pośród zlewni nieczystości, magazynów i hurtowni odnalazłem antykwariat. W podziemiach piwnicznych, pośród dziwnych, krętych korytarzy i rur oplatających ściany dotarłem do innego korytarza, wzdłuż którego stały stare drewniane meble i rozrzucone na ziemi stosy książek. Pomocy udzielił mi jeden z pracowników innego zakładu i otworzył drzwi niczym od bunkra, za którymi znajdował się rzeczywisty antykwariat, stosy książek na półkach i gruby, sepleniący właściciel. Zapytałem o Kodeks Cywilny wydany w roku 1970, który wypatrzyłem na internetowej aukcji. Niespodziewanie okazało się, że nie wiadomo gdzie książka jest, te aukcje są właściwie do likwidacji, a poza tym to w sobotę w ogóle jest nieczynne. Po małych pertraktacjach i książka się znalazła i ja zostałem obsłużony, więc za śmieszną cenę 4 złotych otrzymałem wyczekiwany KC oraz dodatkowo stary KK z 1969 r. Po ubitym targu wróciłem z powrotem do Śródmieścia aby coś zjeść.

Kroki skierowałem w stronę placu Konstytucji i tzw. MDM. Monumentalne socrealistyczne bloki-kolosy i zwaliste latarnie nadają temu miejscu ciekawy miejski klimat. Podobnie jak umieszczone na nich płaskorzeźby w rodzaju „Robotnik z młotkiem” lub „Rolnik w polu”, przedstawiające obie płcie choć w zasadzie stanowiące już swoisty folklor historyczny tej okolicy. Spoglądam na twarze robotników i robotnic z uśmiechem i myślą jak bardzo czasy się zmieniły. 

Tuż za placem, po przejściu kilku kroków Marszałkowską w stronę północną, skręciłem w pierwszą przecznicę w prawo. Ulica Wilcza. Za parę metrów budynek po lewej stronie. Numer 30. Zakręcona historia. Kamienica z czerwonej cegły, jakby żywcem wyjęta z 1945 roku, obskurna, obdarta, poharatana. Oberwane balkony i parapety. W niektórych miejscach wybite okna. I manifesty, na każdym kawałku wolnej ściany parteru od strony ulicy poprzyklejane odezwy i listy otwarte. Właśnie w tej kamienicy obecnie rezyduje skłot (squat) „Syrena”, anarchistyczny kolektyw walczący z niedoborem mieszkań komunalnych, w obronie lokatorów reprywatyzowanych kamienic oraz w jeszcze kilku innych sprawach. Zajęli nieruchomość de facto bezprawnie w 2011 roku. Historia tego miejsca to materiał na kolejny obszerny post.

O anarchistach na Wilczej dowiedziałem się, gdy otworzyli małą kawiarnio-restauracyjkę Café Kryzys. W bardzo niskiej cenie można tam napić się kawy i zjeść ciepły wegański posiłek, przyciągnęła mnie zarówno cena jak i brak mięsa. Przy „ladzie” okazało się, że w lokalu obowiązuje podwójny cennik. Cena zwykła i solidarnościowa; druga nieco wyższa, z której to nadwyżki pokrywane są projekty społeczne kolektywu i działalność poza-gastronomiczna. Była to pierwsza wizyta, nie rozpracowałem jeszcze terenu ani organizacji więc poprzestałem na cenie normalnej, zatrważająco niskiej. Ulżyło mi kiedy nie spotkałem się z nieprzychylną reakcją, ale byłem zwyczajnie nieufny, a bałem się, że ryzykuję bycie porównanym do wyzyskującego kapitalisty, choć w ostateczności myliłem się, bo tak się nie stało. Odszedłem od „baru” bez paragonu, co przeczuwałem wcześniej. Indyjskie samosy były bardzo dobre. Jednak przez cały czas pobytu w lokalu czułem się niespokojny. W korytarzu brakowało jednych drzwi zastąpionych kotarą do ziemi. W głównym pomieszczeniu na wpół zerwany parkiet. Z boku stał mały piecyk, do którego co chwila ktoś dorzucał węgla i drewna (z niego pewnie też wydostaje się to, co później nazywamy smogiem). Zewsząd spozierały na mnie wieszczące zagładę nagłówki. Na chwilę oderwałem się zupełnie od konwencjonalnego świata w jakim żyłem na co dzień. Plakat porównujący przyjęcie do wyniszczonej wojną Polski tysięcy uchodźców z Grecji w 1946 roku oraz nieprzyjęcie ani jednego z nich do znacznie bogatszej Polski w 2016 r. Prezydent Warszawy na obrazku pod tytułem „Uważaj czym palisz” wrzuca do pieca opasłą księgę zatytułowaną „Uwagi do planu zagospodarowania przestrzennego”. Od strony kuchni wielki plakat z podobizną Jolanty Brzeskiej, działaczki ochrony lokatorów warszawskich, która zginęła w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach. 

Nigdy nie identyfikowałem się ze zwolennikami anarchizmu w żadnej postaci z tego względu, że zawsze wierzyłem w państwo. Państwo jako najwyższy stopień organizacji ludności a obecnie zarazem najbardziej powszechny na świecie. Nawet na obszarach, na których państwowość jest zaburzona np. w Somalii, powstały pomniejsze para-państwowe struktury organizacyjne spełniające w pewnym zakresie tożsame funkcje (np. Somaliland). Państwo jako sposób realizacji zbiorowych interesów jednostek. Szczególne nadzieje zawsze pokładałem w państwie polskim, które jednak wymaga nieustannej naprawy. To miejsce było jednak jak jeden wielki wyjący alarm społeczny, czerwone światło błyskowe w czynnym bloku elektrowni atomowej. Ogromny, nierozwiązany problem. Zacząłem się zastanawiać czy być może te projekty społeczne są warte wsparcia. Oczywiście pustostan zajmowany jest nielegalnie, co należy podkreślić. Z drugiej strony właściciel chyba przestał się tak gorliwie interesować swoją własnością odkąd budynek wpisano do rejestru zabytków. Żadna własność nigdy nie wygasa przez samoistny upływ czasu, choćby nie wiem jak długi, powie to każdy prawnik. Co do zasady, ma się rozumieć, bo wyjątki zależą od działalności naruszyciela własności. Niemniej nie usprawiedliwia to naruszycieli w żadnym razie i każda skutecznie przeprowadzona eksmisja będzie prowadziła do przywrócenia stanu zgodnego z prawem. Jednak chociażby oferowanie posiłków w tak niskiej cenie w istocie jest działalnością społeczną i społecznie użyteczną. Misją tego zakładu jest wspieranie ubogich oraz walczących o prawa społeczne, w manifeście stoi hasło „Na głodnego rewolucji nie będzie!”. Trudno się z nim nie zgodzić, nawet jeśli rewolucji nie będzie wcale. Skończyłem jeść, podziękowałem i zamknąłem za sobą te drzwi, które w wejściu jeszcze stały. Z powrotem do tej drugiej rzeczywistości. Wyszedłem skonfundowany, jak w mało którą sobotę. Warszawską sobotę. Wrócę tam. Choćby tylko po te samosy.

Kłaniam się moim czytelnikom. Miło znów widzieć kilka znajomych twarzy.

M.

PS. Teksty publikowane są po wstępnej analizie gramatyczno-językowej, której dokonuję ja sam. Robię to raz i zazwyczaj pod koniec jestem już zmęczony, co stanowi swego rodzaju „disclaimer of liability”. Zwróć mi uwagę w komentarzu, jeżeli uważasz to za konieczne. Wszystkie zdjęcia z licencją CC lub podobną (np. CC-BY-SA), nie są mojego autorstwa.