Każdy lubi soboty. Z pewnością
każdy student. Na pewno zaś każdy student stacjonarny. Oraz jak się okazuje
większość społeczeństwa, skoro w najnowszej nowelizacji Kodeksu Cywilnego art.
115 niemalże zrównał status soboty z dniem ustawowo wolnym od pracy. Ostatnią
sobotę wspominam bardzo wesoło i całkiem produktywnie jak na wolny dzień. Dzień
okazał się całkiem przyjemny, zupełnie w przeciwieństwie do niektórych sobót
listopadowych czy grudniowych ubiegłego roku. Tych w których lał deszcz,
lodówka świeciła pustkami, kanapa skrzypiała, telefon milczał oraz potwierdzało
się po raz kolejny, że zupełnie nie mam ani przyjaciół, ani znajomych, a żeby
uczcić ten niegasnący wewnętrzny płacz i ból jedynym środkiem było rozpoczęcie
pisania melancholijnego opowiadania, oczywiście takiego, które nigdy nie miało
uzyskać końca i równie oczywiście pisanego do szuflady. A raczej na dysk, bo
przecież kto w dzisiejszych czasach produkuje się twórczo w formie
nieelektronicznej przyjmując założenie, że ma więcej niż 12 lat (liczba przypadkowa).
Te ostatnie emocje rzeczywiście towarzyszyły mi co jakiś czas, szczególnie gdy
w zeszłym roku mieszkałem na warszawskim Żoliborzu, w okolicy tak zielonej i
spokojnej a jednocześnie tak izolowanej w tym spokoju. Alienowanej.
Przynajmniej na ulicy Dziennikarskiej gdzie wówczas rezydowałem, a wierzcie mi
lub nie, miałem swoje powody. Jednak jak zaznaczyłem, ta sobota była weselsza.
Znajdowałem się w ruchu, a że lubię przemieszczać się z punktu do punktu i to
komunikacją publiczną, część mojej satysfakcji została spełniona. To pewnie
moja swego rodzaju nabyta cecha, wczesne dzieciństwo spędziłem mieszkając tuż
przy szczecińskiej pętli tramwajowej na ul. Potulickiej. A w zakresie w jakim
pamięć pozwala mi na odczyt wspomnień z tego okresu, był to czas bardzo dobry.
Ale już koniec wywodów.
![](https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/7/71/Poranne_mg%C5%82y_na_dzia%C5%82kach_na_August%C3%B3wce_w_Warszawie.JPG) |
To nie smog, to poranna mgła nad Elektrociepłownią Siekierki w Augustówce (dz. Mokotów). |
Po jajecznym śniadaniu o 10,
udałem się do siedziby stowarzyszenia Forum Młodych Dyplomatów, do którego
należę. Skrzyżowanie Marszałkowskiej i Armii Ludowej przywitało mnie pięknym
słońcem i gęstym smogiem. Tego dnia normy stężenia pyłów przekroczone były o ok.
300%, ale przynajmniej miałem dobry humor. W FMD kolejna z cyklu sobotnich
prelekcji wewnętrznych na różne tematy, tym razem padło na temat, o którym nie
mam zielonego pojęcia czyli sytuacja polityczna w Kurdystanie. Udało mi się
wzbogacić o kilka cennych myśli o wojnie informacyjnej oraz o stosunku Kurdów
tureckich do irackich, po czym już po południu ruszyłem w dalszą drogę, bo tego
dnia miałem tak zwane sprawunki na mieście.
Krótka przejażdżka metrem, wizyta
w aptece na Chmielnej i nagle zachciało mi się przekąsić coś słodkiego. Zaraz
na przeciwko apteki znajduje się osławiona warszawska cukiernia „Lukullus”,
więc korzystając z nadarzającej się okazji wyposażyłem się tamże w pączka.
Pączkowa komparatystyka w Warszawie szła mi dotąd dość dobrze, miałem
przyjemność obcować z pączkami od Bliklego, najstarszej warszawskiej cukierni,
której wyroby są smaczne, lecz pączki dość małe. Próbowałem pączków
Zagoździńskiego, po które trzeba kierować się do tyciego zakładu na
Górczewskiej. Miałem przyjemność z produktami cukierni Pawłowicz, choć zdaje
się, że nie były to pączki. Lukullus w tym teście wypadł dobrze, choć pączek
też do dużych nie należał, a swoje kosztował. Jeśliby ktoś pytał, to warte
polecenia są również słodkości z cukiernio-lodziarni na placu Wilsona, tuż obok
kina. Nieraz występowały tam i pączki i rogale Świętomarcińskie, choć nie dam
słowa, że Poznań je certyfikował, ale popyt był duży.
Zaraz potem udałem się w okolice
Dworca Gdańskiego, znane mi także sprzed roku. W okolicach Pokornej i Inflanckiej
odwiedziłem inną aptekę, przy okazji odkrywając siedzibę firmy UBER, która
ostatnio wzbudza ambiwalentne emocje. Historia tej okolicy jest zaś
niecodzienna, siedziby wielkich korporacji, które oddzielają Żoliborz od
Śródmieścia ulokowały się tu po likwidacji wielkiej zajezdni autobusowej, o
sprzedaży której decyzję podjęto ze względu na wysoką wartość gruntu. Wiele
razy gdy przejeżdżałem wiaduktem na ul. Mickiewicza spoglądałem w stronę tych
gmachów, m.in. KPMG, obiecując sobie, że nigdy, przenigdy nie zgodzę się by tam
pracować.
Następnym przystankiem był antykwariat na Żeraniu (właściwie to obszar
Pelcowizna na Nowej Pradze), nieopodal dawnej fabryki Polonezów FSO. Wsiadłem
do tramwaju, zaraz za mną dwie małe dziewczynki. Jak to bywa w tramwaju w
pewnej chwili drzwi się zamknęły i pojazd odjechał. Starsza dziewczynka
doskoczyła do drzwi i poczęła uparcie wciskać guzik otwarcia. Za szybą, na
peronie zamajaczyła starsza pani z wózkiem i po chwili zniknęła w oddali wobec
przyspieszenia składu szynowego. „Bywa”, pomyślałem. Uprzejma mała dziewczynka
chciała wpuścić panią do tramwaju, jednak było za późno. Cóż, pani pojedzie
następnym. Jednak po chwili wywiązała się dyskusja wewnątrz tramwaju.
- Babcia, babcia! - zapiszczały
dzieci.
Wtem inna babcia zamiast ulżyć
dziewczynkom w cierpieniu po tymczasowej utracie ich babci, poczęła udzielać
reprymendy.
- Nie wolno wam się oddalać! Zawsze
musicie słuchać się babci i nie uciekać!
To był moment, w którym poczułem
zew social justice warrior'a i stwierdziłem, że złe pomysły
wychowawcze złej babci należy usunąć z przestrzeni publicznej, więc po chwili
wraz z dziećmi ustaliłem, że najlepiej będzie jak we troje wysiądziemy na
następnym przystanku i na właściwą babcię poczekamy, choć z ich strony
zaproponowany został pomysł gonienia babci z powrotem do poprzedniego
przystanku, który z bólem musiałem odrzucić. Wysiedliśmy. Dziewczynki były ciut
speszone, ale na otarcie łez opowiedziałem historię, w której sam się kiedyś
zgubiłem w wielkim sklepie budowlanym, co zresztą było prawdą i miało miejsce
jakieś 15 lat temu. Starsza dziewczynka na szczęście była już biegła w obsłudze
prostego telefonu i stwierdziła, że zawiadomi mamę o utraci babci, jednak mama
nie odebrała. Kilkanaście chwil oczekiwania później wraz z następnym tramwajem
dotarła do nas właściwa babcia. Dzierżąca wózek na kółkach wysiadła i bez słowa
zabrała wnuczki. Zdążyłem powiedzieć, że chyba kogoś zgubiła, ale informacji
zwrotnej nie otrzymałem. Starsza dziewczynka odparła "dziękuję!", co
wystarczyło mi za sygnał zakończenia akcji, po czym wsiadłem do tramwaju, z którego
wysiadła babcia.
![](https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/0/0a/Mi%C5%82o_Ci%C4%99_widzie%C4%87_Most_Gda%C5%84ski_2015.JPG) |
Most Gdański, łączący południowy Żoliborz z Nową Pragą i okolicami Zoo, podczas ekspozycji nocnej. Uwaga podróżni: pociągi z Dworca Gdańskiego do Gdańska nie kursują od 1933 r. Życzę przyjemnej podróży. |
|
Pognałem na Żerań. Pośród zlewni nieczystości, magazynów i hurtowni odnalazłem antykwariat. W podziemiach piwnicznych, pośród dziwnych, krętych korytarzy i rur oplatających ściany dotarłem do innego korytarza, wzdłuż którego stały stare drewniane meble i rozrzucone na ziemi stosy książek. Pomocy udzielił mi jeden z pracowników innego zakładu i otworzył drzwi niczym od bunkra, za którymi znajdował się rzeczywisty antykwariat, stosy książek na półkach i gruby, sepleniący właściciel. Zapytałem o Kodeks Cywilny wydany w roku 1970, który wypatrzyłem na internetowej aukcji. Niespodziewanie okazało się, że nie wiadomo gdzie książka jest, te aukcje są właściwie do likwidacji, a poza tym to w sobotę w ogóle jest nieczynne. Po małych pertraktacjach i książka się znalazła i ja zostałem obsłużony, więc za śmieszną cenę 4 złotych otrzymałem wyczekiwany KC oraz dodatkowo stary KK z 1969 r. Po ubitym targu wróciłem z powrotem do Śródmieścia aby coś zjeść.
Kroki skierowałem w stronę placu
Konstytucji i tzw. MDM. Monumentalne socrealistyczne bloki-kolosy i zwaliste
latarnie nadają temu miejscu ciekawy miejski klimat. Podobnie jak umieszczone
na nich płaskorzeźby w rodzaju „Robotnik z młotkiem” lub „Rolnik w polu”,
przedstawiające obie płcie choć w zasadzie stanowiące już swoisty folklor
historyczny tej okolicy. Spoglądam na twarze robotników i robotnic z uśmiechem
i myślą jak bardzo czasy się zmieniły.
Tuż za placem, po przejściu kilku
kroków Marszałkowską w stronę północną, skręciłem w pierwszą przecznicę w
prawo. Ulica Wilcza. Za parę metrów budynek po lewej stronie. Numer 30.
Zakręcona historia. Kamienica z czerwonej cegły, jakby żywcem wyjęta z 1945
roku, obskurna, obdarta, poharatana. Oberwane balkony i parapety. W niektórych
miejscach wybite okna. I manifesty, na każdym kawałku wolnej ściany parteru od
strony ulicy poprzyklejane odezwy i listy otwarte. Właśnie w tej kamienicy
obecnie rezyduje skłot (squat) „Syrena”, anarchistyczny kolektyw walczący z
niedoborem mieszkań komunalnych, w obronie lokatorów reprywatyzowanych kamienic
oraz w jeszcze kilku innych sprawach. Zajęli nieruchomość de facto bezprawnie w 2011 roku. Historia tego miejsca to materiał
na kolejny obszerny post.
O anarchistach na Wilczej
dowiedziałem się, gdy otworzyli małą kawiarnio-restauracyjkę Café Kryzys. W
bardzo niskiej cenie można tam napić się kawy i zjeść ciepły wegański posiłek,
przyciągnęła mnie zarówno cena jak i brak mięsa. Przy „ladzie” okazało się, że
w lokalu obowiązuje podwójny cennik. Cena zwykła i solidarnościowa; druga nieco
wyższa, z której to nadwyżki pokrywane są projekty społeczne kolektywu i
działalność poza-gastronomiczna. Była to pierwsza wizyta, nie rozpracowałem
jeszcze terenu ani organizacji więc poprzestałem na cenie normalnej,
zatrważająco niskiej. Ulżyło mi kiedy nie spotkałem się z nieprzychylną
reakcją, ale byłem zwyczajnie nieufny, a bałem się, że ryzykuję bycie
porównanym do wyzyskującego kapitalisty, choć w ostateczności myliłem się, bo tak
się nie stało. Odszedłem od „baru” bez paragonu, co przeczuwałem wcześniej.
Indyjskie samosy były bardzo dobre. Jednak przez cały czas pobytu w lokalu
czułem się niespokojny. W korytarzu brakowało jednych drzwi zastąpionych kotarą
do ziemi. W głównym pomieszczeniu na wpół zerwany parkiet. Z boku stał mały
piecyk, do którego co chwila ktoś dorzucał węgla i drewna (z niego pewnie też
wydostaje się to, co później nazywamy smogiem). Zewsząd spozierały na mnie
wieszczące zagładę nagłówki. Na chwilę oderwałem się zupełnie od
konwencjonalnego świata w jakim żyłem na co dzień. Plakat porównujący przyjęcie
do wyniszczonej wojną Polski tysięcy uchodźców z Grecji w 1946 roku oraz
nieprzyjęcie ani jednego z nich do znacznie bogatszej Polski w 2016 r.
Prezydent Warszawy na obrazku pod tytułem „Uważaj czym palisz” wrzuca do pieca
opasłą księgę zatytułowaną „Uwagi do planu zagospodarowania przestrzennego”. Od
strony kuchni wielki plakat z podobizną Jolanty Brzeskiej, działaczki ochrony
lokatorów warszawskich, która zginęła w nie do końca wyjaśnionych
okolicznościach.
Nigdy nie identyfikowałem się ze
zwolennikami anarchizmu w żadnej postaci z tego względu, że zawsze wierzyłem w
państwo. Państwo jako najwyższy stopień organizacji ludności a obecnie zarazem
najbardziej powszechny na świecie. Nawet na obszarach, na których państwowość
jest zaburzona np. w Somalii, powstały pomniejsze para-państwowe struktury
organizacyjne spełniające w pewnym zakresie tożsame funkcje (np. Somaliland).
Państwo jako sposób realizacji zbiorowych interesów jednostek. Szczególne
nadzieje zawsze pokładałem w państwie polskim, które jednak wymaga nieustannej
naprawy. To miejsce było jednak jak jeden wielki wyjący alarm społeczny,
czerwone światło błyskowe w czynnym bloku elektrowni atomowej. Ogromny, nierozwiązany
problem. Zacząłem się zastanawiać czy być może te projekty społeczne są warte
wsparcia. Oczywiście pustostan zajmowany jest nielegalnie, co należy
podkreślić. Z drugiej strony właściciel chyba przestał się tak gorliwie
interesować swoją własnością odkąd budynek wpisano do rejestru zabytków. Żadna
własność nigdy nie wygasa przez samoistny upływ czasu, choćby nie wiem jak
długi, powie to każdy prawnik. Co do zasady, ma się rozumieć, bo wyjątki zależą
od działalności naruszyciela własności. Niemniej nie usprawiedliwia to
naruszycieli w żadnym razie i każda skutecznie przeprowadzona eksmisja będzie
prowadziła do przywrócenia stanu zgodnego z prawem. Jednak chociażby oferowanie
posiłków w tak niskiej cenie w istocie jest działalnością społeczną i społecznie
użyteczną. Misją tego zakładu jest wspieranie ubogich oraz walczących o prawa
społeczne, w manifeście stoi hasło „Na głodnego rewolucji nie będzie!”. Trudno
się z nim nie zgodzić, nawet jeśli rewolucji nie będzie wcale. Skończyłem jeść,
podziękowałem i zamknąłem za sobą te drzwi, które w wejściu jeszcze stały. Z
powrotem do tej drugiej rzeczywistości. Wyszedłem skonfundowany, jak w mało
którą sobotę. Warszawską sobotę. Wrócę tam. Choćby tylko po te samosy.
Kłaniam się moim czytelnikom.
Miło znów widzieć kilka znajomych twarzy.
M.
PS. Teksty publikowane są po wstępnej analizie gramatyczno-językowej,
której dokonuję ja sam. Robię to raz i zazwyczaj pod koniec jestem już zmęczony,
co stanowi swego rodzaju „disclaimer of liability”. Zwróć mi uwagę w komentarzu,
jeżeli uważasz to za konieczne. Wszystkie zdjęcia z licencją CC lub podobną (np. CC-BY-SA), nie są mojego autorstwa.
|