piątek, 20 października 2023

Karta "wyjdź z więzienia" - edycja polska

PIS wygrywa czwarte z rzędu wybory, tym razem do Parlamentu Europejskiego. Korzysta z fali wznoszącej. Miesiąc wcześniej premier przedstawia projekt ustawy rozszerzającej 500+ na pierwsze dziecko. Opozycja, nawet przy zjednoczeniu swoich kluczowych sił w osobliwym froncie koalicji PSL-PO-N-SLD nie przeskakuje wysokiej popularności rządzących, która przy niskiej frekwencji (45%) daje tym drugim miażdżące poparcie (również 45%). Podziały na lewicy sprawiają, że zbuntowany prezydent Słupska Robert Biedroń tworzy własny komitet do PE pod nazwą Wiosna, a partia Razem notuje poparcie w granicach błędu. Własny komitet wystawia też antysystemowy wówczas Kukiz 15.

W takich okolicznościach koalicyjny komitet opozycyjny wystawia w okręgu nr 8 (lubuskie) listę, która przy poparciu 28% zdobywa 1 mandat. Lokomotywą listy (100k głosów) i zwycięskim europosłem jest Krzysztof Hetman (PSL), za nim Joanna Mucha (wtedy PO, 70k głosów), Riad Haidar (SLD, 16k głosów) i inni. Wśród innych, z 3k głosów, Włodzimierz Karpiński, dawny minister skarbu w rządzie PO. Jesienią tamtego roku niewybrany do PE Karpiński zostanie szefem miejskiej spółki odpadowej w Warszawie, a jeszcze później sekretarzem miasta.

Jest połowa października 2023 r.

Karpiński od 6 miesięcy przebywa w areszcie, w sądzie toczy się postępowanie karne o przestępstwo korupcyjne dot. ustawiania przetargów na odbiór odpadów. Krzysztof Hetman (wciąż PSL) i Joanna Mucha (obecnie TD), którzy w międzyczasie zamienili się pierwszeństwem na liście wyborczej w lubelskim okręgu nr 6 do Sejmu, otrzymują odpowiednio 28k i 32k głosów i X kadencja jest przed nimi otwarta. Dotychczasowy europoseł i posłanka zgodnie deklarują, że do PE się nie wybierają - tym bardziej, że obecna kadencja PE, którą mieliby uzupełnić, kończy się w maju 2024. Rodzina Riada Haidara, znanego lubelskiego lekarza neonatologa, wspomina go po 5 miesiącach od jego śmierci spowodowanej nowotworem.

Karpiński staje przed nie lada okazją - jest następny w kolejce do objęcia mandatu europosła. Kadencja jest krótka, ale oprócz diet gwarantuje jedno - w momencie przyjęcia mandatu Karpiński zostanie objęty immunitetem formalnym, postępowanie przeciw niemu zostanie zawieszone, a sąd będzie musiał go zwolnić z aresztu. Uchylić immunitet mógłby wyłącznie PE, jeśli w ogóle zdążyłby zająć się sprawą do końca kadencji.

I jak tu nie chcieć reformy immunitetu?

Wpis oryginalnie ukazał się na Facebooku 19 października 2023 r.




Tu mówi Gaza

Wszyscy jesteśmy zajęci w tej chwili naszymi wyborami - ostatnie momenty na spojrzenie w media po aktualne relacje co kto powiedział, kogo jak nazwał, kto i gdzie wygłosił orędzie oraz czyje było na wierzchu. I owszem to ważne. Ale na naszych oczach dzieje się też inna historia. A wspomina mi o tym moje zdjęcie zrobione dokładnie 4 lata temu przed ambasadą Polski w Tel Awiwie, pod adresem Soutine 16 i to właśnie wtedy gdy głosowałem tam w poprzednich wyborach do parlamentu.
W sobotę w krwiożerczych i barbarzyńskich atakach Hamasu ze Strefy Gazy na Izrael zginęło kilka tysięcy osób, wiele zostało porwanych - jak na tragicznie zakończonym festiwalu muzycznym sterroryzowanym przez wojowników na motolotniach. Bojownicy Hamasu zapuścili się daleko poza Gazę i osiągnęli na pewien czas kilka miasteczek na południu Izraela. Do tego ataku przyłączył się Hezbollah z Libanu, który ostrzelał Izrael od północy, na wzgórzach Golan. W odpowiedzi Izrael ostrzelał zarówno Hezbollah, jak i lotniska w Syrii. Przez kilka dni gromadzono siły wojskowe na granicy Strefy Gazy, która przez lata była w zasadzie obszarem zamkniętym - zarówno od strony, oczywiście, Izraela, jak i Egiptu, który nie chciał brać za Palestyńczyków z Gazy odpowiedzialności od końca wojny sześciodniowej w 1967. Do Gazy można wjechać, ale zasadniczo nie można już stamtąd wyjechać (chyba, że jest się cudzoziemcem). Teraz rząd izraelski rozrzuca ulotki w mieście Gaza w północnej części strefy - "Uciekajcie na południe, zostawcie wszystko!". Gaza, miasto w którym żyje populacja porównywalna do Warszawy, było już bombardowane od kilku dni. W międzyczasie odcięto miastu wodę i prąd. Teraz Gaza jest u progu inwazji, którą wojska izraelskie rozpoczną lada chwila. Egipt odmawia otwarcia granicy ze Strefą od południa. Jest to chwila historyczna i odwrócenie historii, po tym jak za rządów premiera Szarona Izrael wycofał swoje osiedla i wojska z środka Strefy w 2004. Miała pozostać ośrodkiem zamkniętym. Dziś zdecydowano o początku jej końca.
Gdy byłem w Izraelu pod koniec 2019 roku byłem świadkiem ataku rakietowego z Gazy na południowy Tel Awiw. Choć "świadek" to chyba za dużo powiedziane - o tym, że uniwersytet jest zamknięty dowiedziałem się od kolegi z akademika, a o tym dlaczego jest zamknięty dowiedziałem się z internetu. Zagrożenie wydawało mi się iluzoryczne i zupełnie nie czułem się w niebezpieczeństwie. Aszdod, Aszkelon - miejscowości przygraniczne, może mogą się obawiać - myślałem - ale nie Tel Awiw. Myślałem, że rakiety leciały, lecą i będą lecieć, a Izrael będzie je raczej z większą niż mniejszą skutecznością odpierać. Całe państwo sprawiało wrażenie bardzo dobrze przygotowanego i bardzo dobrze zabezpieczonego. Dziś cudzoziemcy są z Tel Awiwu ewakuowani. W mieście, jak i w całym państwie, obowiązuje stan wojenny i godzina policyjna. Ambasada na Soutine 16 jest zamknięta, a polska komisja wyborcza w ambasadzie jest zlikwidowana.
Widziałem kilka miejsc w Izraelu poza wielkimi miastami, ale nie udało mi się wtedy pojechać do obszarów, w których mieszkają Palestyńczycy. Wizyta w Gazie była od początku poza dyskusją. Obawiałem się samodzielnej podróży do Zachodniego Brzegu, więc liczyłem na grupę znajomych studentów, która jednak się nie zebrała. Betlejem, choć było najbliżej, wydawało się zbyt nieautentycznym ośrodkiem religijnej turystyki, bardziej atrakcyjnym celem byłaby Ramallah, największe miasto, lub Hebron, miasto ze słynnymi enklawami izraelskimi wewnątrz. Ostatecznie o tym co działo się w Hebronie i podobnych miejscach mogłem się dowiedzieć tylko z portali takich jak Breaking the Silence.
Nie jestem związany emocjonalnie ani z narodem izraelskim, ani z narodem palestyńskim. Pochodzę z wystarczająco dalekiego, i geograficznie i kulturowo, zakątka świata, względem nich, by tak o sobie powiedzieć. Myślałem, że nieco poznałem ten kraj, ale raczej zjadłem tylko kilka dekoracji z powierzchni ciasta, wciąż tkwiąc w niewiedzy o tym co leży w środku, a co dopiero na spodzie.
Emocje moje zostały jednak z tamtymi ludźmi i tamtymi miejscami - ze znajomymi z uniwersytetu, z naukowcem Hindusem, którego poznałem w akademiku, z panią Ruth, u której wynajmowałem pokój w wieżowcu w Ramat Gan, ze sklepem, w którym robiłem zakupy i z parkiem Ha-Yarkon, gdzie odpoczywałem. Tak przykro mi teraz, gdy widzę, że tak wielopoziomowe zło nawiedza ludzi i miejsca, które są dla mnie znajome.

Wpis oryginalnie ukazał się na Facebooku 13 października 2023 r.

niedziela, 19 marca 2017

Dbaj o higienę, jesteś na podglądzie


W tzw. miejscach użyteczności publicznej oraz również na posesjach prywatnych zainstalowanie stałego systemu kamer wideo traktowane jest jednoznacznie jako poprawianie standardów bezpieczeństwa. Nie ważne, że kamera na szkolnym korytarzu rejestruje wyłącznie obraz bez dźwięku i w jakości 480 pikseli (vide kamery w sali kolumnowej Sejmu, na dodatek jeszcze z obrazem 4:3). Nie ważne, że materiały nagrane nie są zapisywane, a jeśli są przechowywane to bardzo krótko a następnie usuwane. Przecież na telewizorku pana woźnego jest stały podgląd na obraz z kamery. Monitoring stał się w wielu miejscach wymówką przed zarzutami o brak dbałości o bezpieczeństwo, lekiem na całe zło. Często jednak bardziej niż z bezpieczeństwem kojarzy się z nieuzasadnionym nadzorem. Oczywiście czasami się przydaje, ale najczęściej na otwartym terenie, gdzie celem jego instalacji jest zapobieganie dewastacjom i wandalizmowi. Jednak w szkole monitoring ma przecież głównie chronić bezpieczeństwo uczniów a nie mienie szkolne, czyż nie? Może rola szkoły uległa redukcji z poziomu nauczania i wychowania jedynie do nadzoru i karania?

Tym sposobem kamery pewnej szkoły zawędrowały aż do toalety. Ochrona intymności (w końcu toaleta to miejsce zaspokajania szeroko pojętych potrzeb higieny) przegrała z fałszywie postrzeganym konceptem bezpieczeństwa. I to jedynie w męskiej toalecie znalazły się kamery, aby było wszem i wobec wiadomo która grupa jest bardziej na widelcu u dyrekcji. Bo przecież wiecie,  że chłopaki to łobuziaki itp. Choć jak wiadomo ze starego porzekadła "łobuzy kochają mocniej". Dla dziewczynek w toalecie taryfa ulgowa. Sytuacja dobra jako element case study z zakresu społecznego postrzegania roli przedstawicieli danej płci. 

Z tym tematem koresponduje moja własna niewesoła historyjka. Bowiem na początku jesieni zeszłego roku mój niezabezpieczony rower stał się przedmiotem czynności wykonawczej zaboru w celu przywłaszczenia. No zarąbali mi dwukołowca. Niezabezpieczony powiecie, masz Gorazdowski za swoje. Otóż tak, stał niezabezpieczony w piwnicznej wnęce, obok korytarza do zamykanych piwnic. Stał tam przez 5 lat, bo nie mieścił się do naszej piwnicy, a wcale nie uśmiechało mi się trzymać go na balkonie na trzecim piętrze, a tym bardziej przed drzwiami mieszkania jako zawalidrogę i dla mnie, i dla sąsiada. Nota bene stał tam również rower mojej siostry, równie wolny od zabezpieczeń co mój. Kiedy zorientowałem się że mój majątek został uszczuplony, udałem się do ochroniarza, w końcu mieszkam na  pierwszorzędnym luksusowym osiedlu strzeżonym dla ludzi obrzydliwie bogatych, którzy bilety NBP wyrzucają przez okno oraz lubują się w stawianiu ogrodzeń między rzeczywistością a swoim mlekiem i miodem płynącym królestwem dobrobytu. Pan ochroniarz powiedział mi, że owszem obraz z kamer jest zapisywany, jednak zapis jest usuwany raz na tydzień w niedzielę, a był  bodaj poniedziałek czy wtorek. A przecież nie chodzę do piwnicy codziennie. Pozostało mi zagotować mózg w sosie własnym myśli albo iść na komisariat. Generalnie lubię mieć do czynienia z wszelkiego rodzaju urzędami, jest we mnie zawsze coś wesołego gdy udaję się choćby na pocztę. Tym razem jednak odpuściłem; rower był stary, ciężki i już wtedy prawie wcale go nie używałem, co więcej planowałem się go pozbyć. Teraz jak o nim piszę jednak wezbrał we mnie jakiś sentyment. Ktokolwiek widział, Kross czerwono-czarny z przerzutkami Shimano (3 stopnie), hamulce tarczowe w tylnym kole. Miał jakieś 10 lat. Jak coś to mój.

Polecam serdecznie bloga „Belferblog” p. Chętkowskiego, nauczyciela licealnego z Łodzi. Stamtąd pochodzi komentowany post. Wpisy krótkie, ale cykliczne. Czytam raz na jakiś czas już od dawna. Głównie przez chęć konfrontacji zmian zachodzących w oświacie z własnymi nie tak odległymi doświadczeniami.

Pozdrawiam moich kochanych czytelników. Nie zapomnijcie o łapce w górę i komentarzu. Oraz pamiętajcie o subskrypcjach, przecież stamtąd przyszliście.

Edycja: Szkoła o której mowa to jedno z gimnazjów w Puławach (lubelskie). Z artykułu linkowanego na Belferblogu dowiedzieć się można m.in., że ze względu na to, że kamera toaletowa została skierowana na pisuary zamieszczono nad każdym z nich napis "awaria". Test unikania pułapek moralności władze gimnazjum zaliczają więc bezbłędnie.

Wasz M.

wtorek, 31 stycznia 2017

Warszawska sobota

Każdy lubi soboty. Z pewnością każdy student. Na pewno zaś każdy student stacjonarny. Oraz jak się okazuje większość społeczeństwa, skoro w najnowszej nowelizacji Kodeksu Cywilnego art. 115 niemalże zrównał status soboty z dniem ustawowo wolnym od pracy. Ostatnią sobotę wspominam bardzo wesoło i całkiem produktywnie jak na wolny dzień. Dzień okazał się całkiem przyjemny, zupełnie w przeciwieństwie do niektórych sobót listopadowych czy grudniowych ubiegłego roku. Tych w których lał deszcz, lodówka świeciła pustkami, kanapa skrzypiała, telefon milczał oraz potwierdzało się po raz kolejny, że zupełnie nie mam ani przyjaciół, ani znajomych, a żeby uczcić ten niegasnący wewnętrzny płacz i ból jedynym środkiem było rozpoczęcie pisania melancholijnego opowiadania, oczywiście takiego, które nigdy nie miało uzyskać końca i równie oczywiście pisanego do szuflady. A raczej na dysk, bo przecież kto w dzisiejszych czasach  produkuje się twórczo w formie nieelektronicznej przyjmując założenie, że ma więcej niż 12 lat (liczba przypadkowa). Te ostatnie emocje rzeczywiście towarzyszyły mi co jakiś czas, szczególnie gdy w zeszłym roku mieszkałem na warszawskim Żoliborzu, w okolicy tak zielonej i spokojnej a jednocześnie tak izolowanej w tym spokoju. Alienowanej. Przynajmniej na ulicy Dziennikarskiej gdzie wówczas rezydowałem, a wierzcie mi lub nie, miałem swoje powody. Jednak jak zaznaczyłem, ta sobota była weselsza. Znajdowałem się w ruchu, a że lubię przemieszczać się z punktu do punktu i to komunikacją publiczną, część mojej satysfakcji została spełniona. To pewnie moja swego rodzaju nabyta cecha, wczesne dzieciństwo spędziłem mieszkając tuż przy szczecińskiej pętli tramwajowej na ul. Potulickiej. A w zakresie w jakim pamięć pozwala mi na odczyt wspomnień z tego okresu, był to czas bardzo dobry. Ale już koniec wywodów.

To nie smog, to poranna mgła nad Elektrociepłownią Siekierki w Augustówce (dz. Mokotów).
Po jajecznym śniadaniu o 10, udałem się do siedziby stowarzyszenia Forum Młodych Dyplomatów, do którego należę. Skrzyżowanie Marszałkowskiej i Armii Ludowej przywitało mnie pięknym słońcem i gęstym smogiem. Tego dnia normy stężenia pyłów przekroczone były o ok. 300%, ale przynajmniej miałem dobry humor. W FMD kolejna z cyklu sobotnich prelekcji wewnętrznych na różne tematy, tym razem padło na temat, o którym nie mam zielonego pojęcia czyli sytuacja polityczna w Kurdystanie. Udało mi się wzbogacić o kilka cennych myśli o wojnie informacyjnej oraz o stosunku Kurdów tureckich do irackich, po czym już po południu ruszyłem w dalszą drogę, bo tego dnia miałem tak zwane sprawunki na mieście. 

Krótka przejażdżka metrem, wizyta w aptece na Chmielnej i nagle zachciało mi się przekąsić coś słodkiego. Zaraz na przeciwko apteki znajduje się osławiona warszawska cukiernia „Lukullus”, więc korzystając z nadarzającej się okazji wyposażyłem się tamże w pączka. Pączkowa komparatystyka w Warszawie szła mi dotąd dość dobrze, miałem przyjemność obcować z pączkami od Bliklego, najstarszej warszawskiej cukierni, której wyroby są smaczne, lecz pączki dość małe. Próbowałem pączków Zagoździńskiego, po które trzeba kierować się do tyciego zakładu na Górczewskiej. Miałem przyjemność z produktami cukierni Pawłowicz, choć zdaje się, że nie były to pączki. Lukullus w tym teście wypadł dobrze, choć pączek też do dużych nie należał, a swoje kosztował. Jeśliby ktoś pytał, to warte polecenia są również słodkości z cukiernio-lodziarni na placu Wilsona, tuż obok kina. Nieraz występowały tam i pączki i rogale Świętomarcińskie, choć nie dam słowa, że Poznań je certyfikował, ale popyt był duży.

Zaraz potem udałem się w okolice Dworca Gdańskiego, znane mi także sprzed roku. W okolicach Pokornej i Inflanckiej odwiedziłem inną aptekę, przy okazji odkrywając siedzibę firmy UBER, która ostatnio wzbudza ambiwalentne emocje. Historia tej okolicy jest zaś niecodzienna, siedziby wielkich korporacji, które oddzielają Żoliborz od Śródmieścia ulokowały się tu po likwidacji wielkiej zajezdni autobusowej, o sprzedaży której decyzję podjęto ze względu na wysoką wartość gruntu. Wiele razy gdy przejeżdżałem wiaduktem na ul. Mickiewicza spoglądałem w stronę tych gmachów, m.in. KPMG, obiecując sobie, że nigdy, przenigdy nie zgodzę się by tam pracować.

Następnym przystankiem był antykwariat na Żeraniu (właściwie to obszar Pelcowizna na Nowej Pradze), nieopodal dawnej fabryki Polonezów FSO. Wsiadłem do tramwaju, zaraz za mną dwie małe dziewczynki. Jak to bywa w tramwaju w pewnej chwili drzwi się zamknęły i pojazd odjechał. Starsza dziewczynka doskoczyła do drzwi i poczęła uparcie wciskać guzik otwarcia. Za szybą, na peronie zamajaczyła starsza pani z wózkiem i po chwili zniknęła w oddali wobec przyspieszenia składu szynowego. „Bywa”, pomyślałem. Uprzejma mała dziewczynka chciała wpuścić panią do tramwaju, jednak było za późno. Cóż, pani pojedzie następnym. Jednak po chwili wywiązała się dyskusja wewnątrz tramwaju.
- Babcia, babcia! - zapiszczały dzieci. 
Wtem inna babcia zamiast ulżyć dziewczynkom w cierpieniu po tymczasowej utracie ich babci, poczęła udzielać reprymendy.
- Nie wolno wam się oddalać! Zawsze musicie słuchać się babci i nie uciekać!
To był moment, w którym poczułem zew social justice warrior'a i stwierdziłem, że złe pomysły wychowawcze złej babci należy usunąć z przestrzeni publicznej, więc po chwili wraz z dziećmi ustaliłem, że najlepiej będzie jak we troje wysiądziemy na następnym przystanku i na właściwą babcię poczekamy, choć z ich strony zaproponowany został pomysł gonienia babci z powrotem do poprzedniego przystanku, który z bólem musiałem odrzucić. Wysiedliśmy. Dziewczynki były ciut speszone, ale na otarcie łez opowiedziałem historię, w której sam się kiedyś zgubiłem w wielkim sklepie budowlanym, co zresztą było prawdą i miało miejsce jakieś 15 lat temu. Starsza dziewczynka na szczęście była już biegła w obsłudze prostego telefonu i stwierdziła, że zawiadomi mamę o utraci babci, jednak mama nie odebrała. Kilkanaście chwil oczekiwania później wraz z następnym tramwajem dotarła do nas właściwa babcia. Dzierżąca wózek na kółkach wysiadła i bez słowa zabrała wnuczki. Zdążyłem powiedzieć, że chyba kogoś zgubiła, ale informacji zwrotnej nie otrzymałem. Starsza dziewczynka odparła "dziękuję!", co wystarczyło mi za sygnał zakończenia akcji, po czym wsiadłem do tramwaju, z którego wysiadła babcia.

Most Gdański, łączący południowy Żoliborz z Nową Pragą i okolicami Zoo, podczas ekspozycji nocnej.
Uwaga podróżni: pociągi z Dworca Gdańskiego do Gdańska nie kursują od  1933 r. Życzę przyjemnej podróży.
Pognałem na Żerań. Pośród zlewni nieczystości, magazynów i hurtowni odnalazłem antykwariat. W podziemiach piwnicznych, pośród dziwnych, krętych korytarzy i rur oplatających ściany dotarłem do innego korytarza, wzdłuż którego stały stare drewniane meble i rozrzucone na ziemi stosy książek. Pomocy udzielił mi jeden z pracowników innego zakładu i otworzył drzwi niczym od bunkra, za którymi znajdował się rzeczywisty antykwariat, stosy książek na półkach i gruby, sepleniący właściciel. Zapytałem o Kodeks Cywilny wydany w roku 1970, który wypatrzyłem na internetowej aukcji. Niespodziewanie okazało się, że nie wiadomo gdzie książka jest, te aukcje są właściwie do likwidacji, a poza tym to w sobotę w ogóle jest nieczynne. Po małych pertraktacjach i książka się znalazła i ja zostałem obsłużony, więc za śmieszną cenę 4 złotych otrzymałem wyczekiwany KC oraz dodatkowo stary KK z 1969 r. Po ubitym targu wróciłem z powrotem do Śródmieścia aby coś zjeść.

Kroki skierowałem w stronę placu Konstytucji i tzw. MDM. Monumentalne socrealistyczne bloki-kolosy i zwaliste latarnie nadają temu miejscu ciekawy miejski klimat. Podobnie jak umieszczone na nich płaskorzeźby w rodzaju „Robotnik z młotkiem” lub „Rolnik w polu”, przedstawiające obie płcie choć w zasadzie stanowiące już swoisty folklor historyczny tej okolicy. Spoglądam na twarze robotników i robotnic z uśmiechem i myślą jak bardzo czasy się zmieniły. 

Tuż za placem, po przejściu kilku kroków Marszałkowską w stronę północną, skręciłem w pierwszą przecznicę w prawo. Ulica Wilcza. Za parę metrów budynek po lewej stronie. Numer 30. Zakręcona historia. Kamienica z czerwonej cegły, jakby żywcem wyjęta z 1945 roku, obskurna, obdarta, poharatana. Oberwane balkony i parapety. W niektórych miejscach wybite okna. I manifesty, na każdym kawałku wolnej ściany parteru od strony ulicy poprzyklejane odezwy i listy otwarte. Właśnie w tej kamienicy obecnie rezyduje skłot (squat) „Syrena”, anarchistyczny kolektyw walczący z niedoborem mieszkań komunalnych, w obronie lokatorów reprywatyzowanych kamienic oraz w jeszcze kilku innych sprawach. Zajęli nieruchomość de facto bezprawnie w 2011 roku. Historia tego miejsca to materiał na kolejny obszerny post.

O anarchistach na Wilczej dowiedziałem się, gdy otworzyli małą kawiarnio-restauracyjkę Café Kryzys. W bardzo niskiej cenie można tam napić się kawy i zjeść ciepły wegański posiłek, przyciągnęła mnie zarówno cena jak i brak mięsa. Przy „ladzie” okazało się, że w lokalu obowiązuje podwójny cennik. Cena zwykła i solidarnościowa; druga nieco wyższa, z której to nadwyżki pokrywane są projekty społeczne kolektywu i działalność poza-gastronomiczna. Była to pierwsza wizyta, nie rozpracowałem jeszcze terenu ani organizacji więc poprzestałem na cenie normalnej, zatrważająco niskiej. Ulżyło mi kiedy nie spotkałem się z nieprzychylną reakcją, ale byłem zwyczajnie nieufny, a bałem się, że ryzykuję bycie porównanym do wyzyskującego kapitalisty, choć w ostateczności myliłem się, bo tak się nie stało. Odszedłem od „baru” bez paragonu, co przeczuwałem wcześniej. Indyjskie samosy były bardzo dobre. Jednak przez cały czas pobytu w lokalu czułem się niespokojny. W korytarzu brakowało jednych drzwi zastąpionych kotarą do ziemi. W głównym pomieszczeniu na wpół zerwany parkiet. Z boku stał mały piecyk, do którego co chwila ktoś dorzucał węgla i drewna (z niego pewnie też wydostaje się to, co później nazywamy smogiem). Zewsząd spozierały na mnie wieszczące zagładę nagłówki. Na chwilę oderwałem się zupełnie od konwencjonalnego świata w jakim żyłem na co dzień. Plakat porównujący przyjęcie do wyniszczonej wojną Polski tysięcy uchodźców z Grecji w 1946 roku oraz nieprzyjęcie ani jednego z nich do znacznie bogatszej Polski w 2016 r. Prezydent Warszawy na obrazku pod tytułem „Uważaj czym palisz” wrzuca do pieca opasłą księgę zatytułowaną „Uwagi do planu zagospodarowania przestrzennego”. Od strony kuchni wielki plakat z podobizną Jolanty Brzeskiej, działaczki ochrony lokatorów warszawskich, która zginęła w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach. 

Nigdy nie identyfikowałem się ze zwolennikami anarchizmu w żadnej postaci z tego względu, że zawsze wierzyłem w państwo. Państwo jako najwyższy stopień organizacji ludności a obecnie zarazem najbardziej powszechny na świecie. Nawet na obszarach, na których państwowość jest zaburzona np. w Somalii, powstały pomniejsze para-państwowe struktury organizacyjne spełniające w pewnym zakresie tożsame funkcje (np. Somaliland). Państwo jako sposób realizacji zbiorowych interesów jednostek. Szczególne nadzieje zawsze pokładałem w państwie polskim, które jednak wymaga nieustannej naprawy. To miejsce było jednak jak jeden wielki wyjący alarm społeczny, czerwone światło błyskowe w czynnym bloku elektrowni atomowej. Ogromny, nierozwiązany problem. Zacząłem się zastanawiać czy być może te projekty społeczne są warte wsparcia. Oczywiście pustostan zajmowany jest nielegalnie, co należy podkreślić. Z drugiej strony właściciel chyba przestał się tak gorliwie interesować swoją własnością odkąd budynek wpisano do rejestru zabytków. Żadna własność nigdy nie wygasa przez samoistny upływ czasu, choćby nie wiem jak długi, powie to każdy prawnik. Co do zasady, ma się rozumieć, bo wyjątki zależą od działalności naruszyciela własności. Niemniej nie usprawiedliwia to naruszycieli w żadnym razie i każda skutecznie przeprowadzona eksmisja będzie prowadziła do przywrócenia stanu zgodnego z prawem. Jednak chociażby oferowanie posiłków w tak niskiej cenie w istocie jest działalnością społeczną i społecznie użyteczną. Misją tego zakładu jest wspieranie ubogich oraz walczących o prawa społeczne, w manifeście stoi hasło „Na głodnego rewolucji nie będzie!”. Trudno się z nim nie zgodzić, nawet jeśli rewolucji nie będzie wcale. Skończyłem jeść, podziękowałem i zamknąłem za sobą te drzwi, które w wejściu jeszcze stały. Z powrotem do tej drugiej rzeczywistości. Wyszedłem skonfundowany, jak w mało którą sobotę. Warszawską sobotę. Wrócę tam. Choćby tylko po te samosy.

Kłaniam się moim czytelnikom. Miło znów widzieć kilka znajomych twarzy.

M.

PS. Teksty publikowane są po wstępnej analizie gramatyczno-językowej, której dokonuję ja sam. Robię to raz i zazwyczaj pod koniec jestem już zmęczony, co stanowi swego rodzaju „disclaimer of liability”. Zwróć mi uwagę w komentarzu, jeżeli uważasz to za konieczne. Wszystkie zdjęcia z licencją CC lub podobną (np. CC-BY-SA), nie są mojego autorstwa.

wtorek, 31 grudnia 2013

Ostatni tydzień AD 2013

Puk puk. Dzień dobry, dawno mnie tutaj nie było. O pan dyrektor, witam serdecznie, dawnośmy się... Tak wiem panie redaktorze, wiem, że jest pan zły. Ale niech się pan nie denerwuje, chce pan żebyśmy się w święta pokłócili? Ile razy pan dzwonił? Naprawdę? Nie no ja zawsze starałem się odbierać połączenia, szczególnie od pana. Wie pan, różne rzeczy się zdarzają człowiekowi. Jakie? Hmm, długo by opowiadać panie redaktorze, jak się kiedyś na kawie spotkamy po pracy to panu opowiem. Ależ oczywiście, wracam do pisania. Od kiedy pan pyta, no.. od zaraz. Niewątpliwie nie będzie takiego następnego razu panie dyrektorze. Oczywiście, jak najprędzej. Tak jest. Robi się. A czy mógłby pan dyrektor.. Tak, przepraszam, zapytam kiedy indziej. Tak, nie ma najmniejszego problemu. Do widzenia, tylko proszę, niech pan nie trzaska drz-... 


Pan dyrektor wyszedł. Miejmy nadzieję, że nie wróci. Okres świąteczno-noworoczny niestety nie sprzyja zwiększonej aktywności umysłowej. Ale, mówię sobie, przecież mi się należy, skoro podczas tygodnia pracy przed świętami długość mojego snu niebezpiecznie utkwiła w okolicach sześciu godzin. Tymczasem podzielę się z Wami moimi wrażeniami z wydarzenia, którego byłem uczestnikiem jeszcze przed świętami.

Z wizytą bez wizy


W stolicy republiki federalnej bywałem w swoim życiu kilkakrotnie, z racji, że odległość łącząca je z moim ukochanym miastem, miejscem zamieszkania, jest niewielka. Jednak co zwróciło moją uwagę to fakt, że większość tych wyjazdów odbyła się w zamierzchłej (z dzisiejszego punktu widzenia) historii szkoły podstawowej. Z tego powodu ostatni Berlin, który widziałem na żywo pochodził sprzed około.. pięciu lat. Nie mówię, że to wystarczająco długo aby to miasto bardzo się zmieniło, ale wystarczająco, żeby w moich majaczeniach pamięci mógł pozostać tylko wizerunek monumentalnej Bramy, widok żydowskiego pomnika pamięci który kiedyś wydawał się dobrym miejscem do zabawy w chowanego oraz dźwięk nazw kilku znajomych miejsc jak np. Unter den Linden. Może lepiej zapamiętałbym to miejsce, gdybym wcześniej czuł się w nim bardziej swobodnie. Niestety nic w tym względzie się nie zmieniło mimo upływu czasu. Nie żeby było to jakieś obskurne miejsce, wszystko raczej rozbija się o fakt, że nie za bardzo dogadujemy się z językiem niemieckim. Było tak kiedyś, pozostało tak teraz. Nie zmienia to jednak faktu, że bardzo lubię przebywać za granicą w celach turystycznych. To takie niezobowiązujące i przyjemne. Mogę dodać w sekrecie, że bardzo lubię jeździć metrem, którego niestety w kraju mamy deficyt, z prostego powodu: ludność naszych miast nie idzie w miliony. 

Wjazd do Niemiec autostradą A11 nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy w życiu. Beton pod odcinkiem drogi, pokonując który zdaje się często słyszeć kiepski, przebrzmiały dowcip "To jeszcze Polska?" albo odwrotny "Czy to już Polska?", pamięta zapewne jeszcze czasy Rzeszy. Peryferyjność tego miejsca wynika z małego natężenia ruchu niemieckiego. Z tego powodu zarządca drogi nie poczuwa się w obowiązku zrobienia drogi "dla Polaków", podobnie jak właściciel linii kolejowej Szczecin-Berlin, która od lat opiera się elektryfikacji.

Dawny Berlin Wschodni od strony dzielnic podmiejskich nie imponuje. Ot zwykłe osiedla z tzw. wielkiej płyty, poustawiane równolegle w rzędach i równych odstępach. Jakby zwieńczeniem tej myśli technicznej NRD jest "Wieża Telewizyjna", tym razem już w centrum, wyglądająca od dołu jak gigantycznych rozmiarów reaktor atomowy; po oddaleniu okazuje się, że jest na niego nadziana błyszcząca kulka pełniąca funkcję tarasu widokowego. Wygląda to niezbyt atrakcyjnie. 

Z kolei pozostałe miejsca oszałamiają, okolice handlowo-biznesowego "city" po zmroku mienią się tysiącami kolorów z lampek wiszących na każdej gałązce drzewa, zewsząd dojrzeć można przepych dekoracyjny; małe sklepiki i kramy oferujące wyroby rękodzielnictwa oraz słodycze i inne zakąski są tradycyjną częścią jarmarku świątecznego. Czyniąc zadość zwyczajom, zaopatrzyłem się w jednej z budek w kiełbasę/wursta; nie jestem ich wielkim fanem, ale lubię je głównie za to, że są zupełnie inne od naszych kiełbas i w zasadzie mają konsystencję parówki. Pozostałe ciastka, cukierki, zatapiane w kolorowych polewach wafle z całym szacunkiem dla nich darowałem sobie. Odwiedziłem także jedno z centrów handlowych nieopodal i raczej utwierdziłem się w przekonaniu, że asortyment sklepów w obu naszych krajach stał się bardzo zbliżony, w większość produktów można z powodzeniem zaopatrzyć się także u nas, może pomijając takie niespotykane wybryki jak ciasto milka do samodzielnego upieczenia czy mrożoną kawę Starbucks (dla mnie być może ekscentryczne, bo nie pijam kawy).

Miałem też okazję zobaczyć stałe wystawy w kilku muzeach, w których kiedyś już byłem. Za sprawą odległych czasów poprzednich wizyt, doświadczenia były zbliżone do nowych. Kolekcje dzieł sztuki i architektury z Południa, które weszły w posiadanie Niemców za sprawą przebiegłych umów z XX wieku, są spore i prezentują się ciekawie. Nic dziwnego, że rząd Egiptu próbuje usilnie odzyskać niektóre eksponaty, mają one z pewnością ogromną wartość.

Zasadniczo wyjazd był bardzo udany, szczególnie dlatego, że odbył się w towarzystwie osób, z którymi miło się spędza czas.

------------------------------------

Nie przepadam za podsumowaniami, choć sądzę, że mijający rok, mimo że nie był szczególnie pełen nieziemskich wrażeń, dostarczył mi sporo radości i satysfakcji. Poznałem wiele nowych osób, bez których możliwe, że nie byłbym tą osobą, którą jestem dzisiaj, a ten wpis (tak jak i inne tutaj) mógłby wcale nie powstać.

W Nowym Roku mam nadzieję, że utrzymam działalność na tej stronie, którą wznowiłem kilka miesięcy temu, i nadal będę to robił z wielką przyjemnością. Wszystkie pozytywne wrażenia, które miałem okazję do tej pory od Was - czytelników - usłyszeć, są dodatkowo motywujące i za nie dziękuję.

Wszystkim czytelnikom "Gorazdowskiego po godzinach" chciałbym z okazji zbliżającego się Nowego Roku życzyć przyjemności, radości i szczęśliwości w nadchodzącym czasie wraz z huczną zabawą i odpowiednią (odpowiednio wysoką) ilością napojów wyskokowych. 

Pragnę podziękować Wam za wsparcie, bez którego pewnie nie byłbym zadowolony z tego co tu piszę. 

W końcu ten blog nie jest dla mnie, lecz dla Was.


Wszystkiego dobrego i do zobaczenia w 2014 roku!

Maciek Gorazdowski

niedziela, 1 grudnia 2013

Tydzień VI, VII, VIII i który tylko chcesz, czyli czy Ukraina dorosła do Europy a Europa do Ukrainy i czemu Rosja wciąż trzyma łańcuch kijowski (i nie puszcza)

Chciałbym co tydzień mieć taki materiał do zaprezentowania, żeby co chwilę zachwycać czymś nowym. Żeby szczęka opadała. Ale nie mam. Świat mknie do przodu nieustannie szybko, entropia wzrasta. Choć z dnia na dzień nie dzieje mnóstwo rzeczy przełomowych, to ludzkość na tym nie traci, bo gwałtowne zmiany też nie są odbierane jako bezpieczne. Tygodnie mijają, liście z drzew spadają, budynki się walą, tsunami nadchodzą, dzień jest coraz krótszy, lodowce topnieją. Jest normalnie, a przynajmniej sądzimy, że tak jest, bo nie znamy innej normalności. Trochę zawiało bezsensem? Nie dziwię się, przecież jest klaustrofobiczno-refleksyjna jesień.

Kierunek wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja...


Balansowanie między Wschodem a Zachodem. Polityka Ukrainy w pięciu słowach. Wygląda na to, że takie rozwiązanie przestaje mieć rację bytu. Niepodpisanie umowy stowarzyszeniowej z Unią zadziałało na społeczeństwo ukraińskie, jak dotąd o wątpliwym pierwiastku obywatelskości, niczym płachta na byka. Tymczasem na miejsce Ukrainy podczas szczytu w Wilnie wskoczyła Mołdawia, Gruzja. Dla nich to jeden krok w przód w kierunku większej integracji w przyszłości. 2020, 2025, może to będą ich lata, tak jak naszym był rok 2004. Kto wie. Zaś dla Ukrainy wynik szczytu partnerstwa wschodniego to zapowiedź kolejnej kilku(nasto)letniej stagnacjo-wegetacji pod radzieckim rosyjskim butem. Wystarczyło, że na Kremlu podniosły się groźby zakręcenia gazu, czy wzmożenia "kontroli" dla importowanych do Rosji ukraińskich produktów. (To drugie w rzeczywistości jednak miało miejsce, niektóre gałęzie gospodarki ukraińskiej podobno zmniejszyły obroty o połowę.) Prezydent Janukowycz szuka względnie neutralnego, wieloznacznego i bezpiecznego dla niego samego wyjścia z sytuacji. Razem z całą Partią Regionów forsuje teraz pogląd, że Unia jest zbyt mało hojna dla narodu ukraińskiego, nie chce przeznaczać pieniędzy na pomoc dla gospodarki ukraińskiej i w ogóle nie daje jakichkolwiek gwarancji na przyszłe przystąpienie do "europejskiego sojuza". Cały ich rząd zachowuje się jakby był księżniczką, z którą dwaj królowie chcą się ożenić, ale ona nie chce się określać i czeka na potencjalnie lepsze oferty zamążpójścia. Tyle, że Zachód nie będzie prosić w nieskończoność, a Janukowycz wygląda jakby nie wiedział, że to Ukraina w przyszłościowym rozrachunku wyjdzie lepiej na zbliżaniu się do UE niż sama Unia. Przecież prawie pewnym jest, że jeśli nasz wschodni sąsiad w końcu stanie się dwudziestym którymś państwem członkowskim, to będzie jak odkurzacz wciągał jeszcze więcej milionów euro niż my dziś, a wtedy także my staniemy się jego płatnikiem, choć zapewne pozostaniemy na piedestale "gęb do wykarmienia" Europy. O to, że zaczniemy karmić ukraińskiego potwora, który kiedyś "ugryzie rękę, co jeść daje" raczej nie powinniśmy się martwić, bo po pierwsze Ukraina jest naszym największym potencjalnym sojusznikiem w forsowaniu legislacji nam przydatnej w Parlamencie Europejskim, a po drugie otwarty rynek wschodni to miejsce ekspansji dla polskich firm. Oczywiście jest także kilka mankamentów, np. założenie, że zaleje nas tanie zboże ukraińskie i nasi rolnicy przestaną być atrakcyjni dla nas samych (choć slogan "dobre, bo polskie" pozostanie). Jednak z ogólnych nastrojów społecznych wydaje się wynikać, że nam samym, może to przynieść więcej dobrego niż złego.

Kiedy zabierałem się za poruszanie tego tematu, nie przewidywałem raczej jakichś zbiorowych rozruchów społecznych w Kijowie, a wygląda na to, że takie mają miejsce. Od co najmniej dwóch dni trwają wielotysięczne (niektóre media mówiły nawet o 200 tysiącach demonstrantów!) protesty, którym towarzyszą incydenty z "uczciwą" milicją w roli głównej jak np. pobicie kilkudziesięciu osób na tzw. Majdanie, czy Placu Niepodległości w stolicy. Atmosfera niepewnego jutra sprzyja także bardziej wandalskim wybrykom jak np. wtargnięcie siłą do budynku Rady Miasta Kijowa i późniejsza demolka sali posiedzeń. Wyglądające jak rodzime pewne środowiska grupy próbowały także sforsować milicyjną blokadę przy gmachu prezydenckim, jak dotąd bezskutecznie, choć media nieustannie alarmują, że przekraczane są kolejne barykady. Przewrót? Oby nie krwawy.

Sytuacja zaszła tak daleko, że władze rozważają wprowadzenie stanu wyjątkowego, co mogłoby się skończyć pacyfikacjami przez tzw. "siły bezpieczeństwa". Opozycyjni liderzy nawołują do strajków generalnych i do obalenia rządu. Niektórzy z nich mówią nawet o rewolucji. Ile w tym prawdy przekonamy się niebawem.


Ukraińskie społeczeństwo chce do Europy. To widać na załączonych zdjęciach. Chce prawdopodobnie nie tylko ze względów ekonomicznych. Unia Europejska to nie tylko strefa wolnego handlu. To prawa człowieka i obywatela, wolność słowa, wolność druku, szeroko pojęta tolerancja. Idea. Unia Europejska to pewien standard. Standard  kulturowy, który sprawia, że na przykład Turcji nie układa się z Unią tak dobrze, jak by tego chciała. Co wybierze Ukraina? Unię Europejską czy rosyjską unię celną? Czy dzisiejsze protesty zmienią kierunek ukraińskiej polityki zagranicznej na bardziej konkretny? A może lepiej żeby Ukraina zaczęła już drukować ulotki "Ukraina w UE 2050"? Tak czy inaczej powinno się to stać jeszcze za naszego życia.


Nie będę udawał, że coś jeszcze mam ciekawego do powiedzenia, bo nie mam. Zakończę więc tym jedynym, ale chyba bardzo ważnym tematem. Szczególnie dla nas - Polaków, tak bardzo powiązanych więzami historii z naszym wschodnim sąsiadem.

Trzymajcie się ciepło i spoglądajcie na wschód! 

M.


Serdeczne pozdrowienia w imieniu jednoosobowej redakcji gorazdowskipogodzinach.blogspot.com przesyłam wiernej i cierpliwej czytelniczce, drogiej właścicielce maskotki-brokuła (wymagania zachowania pełnej anonimowości); załączam dobre słowo i pozostałe uprzejmości.


niedziela, 10 listopada 2013

Tydzień V; z kraju, ze świata, z kosmosu

Jedyna rzecz na którą powinienem być w ciągu ostatnich siedmiu dni zły, to fakt, że moja średnia ilość snu tygodniowo zaczyna powoli spadać w okolice sześciu godzin i niżej. Nie chciałbym się tłumaczyć tym, że ludzie XXI wieku mają tendencję do większej aktywności nocą, a śpią długo w dzień, ale mówiąc szczerze, to nie mam innych argumentów. No dobra, mam jeden. Jestem leniwy, kiedy jeszcze świeci słońce, a potem okazuje się wieczorem, że jeszcze tyle rzeczy do zrobienia... Mijający tydzień zaowocował interesującymi wydarzeniami, także bez zbędnych wstępów - zaczynajmy. 

Święto bez tradycji


Święto niepodległości powinno być świętem radosnym i szczęśliwym. Jednak dla mnie od jakiegoś czasu jawi się ono jako święto straconych szans i zaprzepaszczonych możliwości. Cieszymy się niepodległością z 1918, a tymczasem możemy robić to dopiero od 1989. Coś tu chyba nie gra? To co my właściwie świętujemy? Niepodległość, której nawet nie było nam dane skonsumować? Którą wyrwano nam brutalnie po 21 latach podnoszenia się z gruzów poprzedniej wojny. Śmiech historii? Najwyraźniej. Notabene święto państwowe 11 listopada zostało ustawowo zagwarantowane dopiero w 1937, co oznacza, że dane nam było obchodzić je tylko dwukrotnie, nim przez kraj przejechał raz buldożer niemiecki, a potem poprawił jeszcze radziecki. I poprawiał jeszcze przez 40 lat. Dlatego też Święto Niepodległości 2013 obchdzimy dopiero... dwudziesty siódmy raz? Rzeczywiście, jest co świętować. Szczególnie, że od 1918 minęło prawie 100 lat. Polska wolność niestety przespała prawie 3/4 tego okresu. Pomyśleć tylko co by było, gdybyśmy mogli świętować nieprzerwanie już dziewięćdziesiątą piątą rocznicę. To by było coś. Polska, kraj prosperity gospodarczej, dobrobytu, pomyślności. Polska, kraj 80 milionów obywateli. Polska, kraj którego rząd potrafił ocalić naród przed skutkami wojny. Polska, kraj, który pożyczał pieniądze Niemcom na odbudowanie ich gospodarki (oczywiście na wysoki procent, ma się rozumieć). Polska z rozkwitającą Warszawą, której nie zbeszcześcił żaden obcy żołnierz. Polska ze Lwowem i Wilnem. Jeśli by trzeba, nawet bez Szczecina. Polska w G20, Polska w G8. Polska z tradycjami republikańskimi. Polska, której nie znamy i której prawdopodobnie nigdy nie doczekamy. (Te dane są znikąd, zachęcam do nie traktowania ich na poważnie).

Smutek, żałość, przygnębienie. Takie emocje towarzyszą mi, gdy pochylam się nad historią ostatnich siedemdziesięciu lat w dziejach Rzeczypospolitej. Nie jestem i jeszcze długo nie stanę się ekspertem w tej dziedzinie, ale nie mogę pogodzić się z faktem, że odrodzona po 123 latach nieistnienia Polska, niepodległa, suwerenna (z zawirowaniami autorytarnymi, ale raczej niegroźnymi), kapitalistyczna, dosłownie wali się w gruzy po zaledwie 20 latach i to wali się w taki sposób, że żeby podźwignąć ją do urojeń dawnej świetności potrzeba pół wieku, a kto wie czy w ogóle kiedykolwiek będzie to możliwe. A co się dzieje dzisiaj? Ulice, aleje są nazywane imionami Becka, czy Rydza-Śmigłego, współautorów klęski drugowojnennej. To nie miejsce i czas na wywody na ten temat, ale siedzi on we mnie nieustannie, nigdy się tych myśli nie pozbędę. Regularnie powracają do mnie niczym bumerang i wtedy myślę "co by było gdyby Polsce los dał szansę...".

Nie jestem w żadnym wypadku przeciwnikiem listopadowego święta. Niech kogokolwiek ręka boska broni jeśli mielibyśmy to święto stracić. Chciałbym się jednak bardziej nim weselić niż smucić, mając w pamięci rzeczywistość losów naszej państwowości. Tym niemniej darzę tę uroczystość wielkim szacunkiem i jestem z niej dumny. Mam tylko nadzieję, że nie będzie ona pretekstem do rzucania kameniami w służby porządkowe przez pewne środowiska. Nauczmy się szanować, to co nam zostało do szanowania.

John Kerry w Polsce - i co z tego?


Kilka dni temu do naszego kraju przybył John Kerry - sekretarz stanu Stanów Zjednoczonych. Odbył kilka spotkań m.in z premierem, ministrem spraw zagranicznych, ministrem obrony, czy z ambasadorem swojego kraju w Polsce. Wizyta trwała jeden dzień. Wystarczająco dużo by pan sekretarz dokonał wymiernej gafy. Wyraził bowiem wyrazy współczucia dla całego narodu polskiego z powodu śmierci Tadeusza Mazowieckiego, wybitnego... jak się okazuje ministra spraw zagranicznych. Żałosne. Szkoda, że instrukcje z Waszyngtonu zapomniały przypomnieć panu Kerry'emu kim w ogóle był Mazowiecki. Tak samo jak z pewnym redaktorem Washington Post, który zapomniał, że Polska nie leży na Bliskim Wschodzie oraz, że prezydent Polski nie chodzi na co dzień z głową owiniętą turbanem, o czym więcej tutaj. Tak właśnie traktuje nas sojusznik zza oceanu, a my patrzymy na niego jak na gwarant bezpieczeństwa. Dobrze widać w tym sojuszu, kto w praktyce miałby być broniącym a kto bronionym. Zupełnie nieprzypadkowe są okoliczności tej wizyty, kiedy to rząd ma wydać grube miliony złotych na unowocześnienie armii. W związku z tym rząd amerykański wykłada nam na negocjacyjny stół abramsy w przyjaznej cenie, tak samo jak to zrobił z myśliwcami F-16.

Tradycyjnie kiedy w kraju jest mowa o Ameryce, powraca temat wiz. Większość państw Unii Europejskiej w chwili obecnej nie posiada restrykcji wizowych przy wjeździe na teran Stanów Zjednoczonych. Obowiązek aplikowania o wizę stawia nas w szeregu państw takich jak m.in. Rumunia czy Bułgaria. Jednak fakt istnienia wiz nie wiąże się z brakiem przychylności i wrogością wobec danego kraju, lecz raczej z czysto matematycznym warunkiem. Wystarczy aby w danym państwie, procent odmów przy wnioskach o wizy był mniejszy niż 10%. Aktualnie w Polsce wynosi on około 14%. Spełnienie takiego warunku gwarantuje rządowi amerykańskiemu, że gdyby wizy zniesiono, z Polski nie wlałyby się tam natychmiast tysiące osób poszukujące pracy na czarno. Kilka środowisk lobbuje za tym, żeby ten próg 10% podwyższyć tak, żeby Polsce udało się go pokonać. Co bardziej analizujący sytuację więdzą jednak, że wówczas Polska popełniłaby dyplomatyczne i wizerunkowe samobójstwo, bowiem po zniesieniu obowiązku wizowego, amerykański urząd imigracyjny tak bardzo odczułby obecność niechcianych polskich imigrantów (tych, którzy po 30 dniach pobytu w USA "nagle" podczas wizyty policji orientują się, że powinni byli się zmywać ze swojej "turystycznej" wycieczki), że wywaliłby nas z hukiem z bezwizowego programu Visa Waiver, a tego byśmy zdecydowanie nie chcieli. Dlatego też domaganie się od Amerykanów zniesienia wiz tak naprawdę leży zupełnie poza sferą interesów naszego kraju i na pewno nie należy do naszej racji stanu. Stosunek amerykańskiego społeczeństwa do nielegalnych imigrantów-"turystów" jest bardzo negatywny. Wystarcza im rozrywek jakie oferuje granica meksykańsko-amerykańska w całej swojej rozciągłości. Nielegalny imigrant to złodziej, wandal, przemytnik narkotyków i/lub ludzi, przestępca, zabójca. Jeśli jednak ma choć trochę kultury to i tak jest zły, bo zabiera mało prestiżowe, niskopłatne zawody jankeskiej biedzie. Ogólnie okrada naród amerykański nie płacąc podatków i tak dalej. Znamy tę śpiewkę. Póki co więc wiz i tak nam nie zniosą. Może jak dorośniemy do tego, za jakieś pół wieku.

Sześciolatki do szkół? Lepiej od razu do pracy!


W miniony piątek odbyło się głosowanie nad obywatelskim projektem ustawy ws. przeprowadzenia referendum na temat sześciolatków w szkołach. Podobno złożono około milion podpisów pod tym projektem. Nie wiem na co liczyli organizatorzy. Że im więcej tym lepiej? Nie w tym wypadku. Pod takim projektem wystarczy 500 tysięcy podpisów i projekt poddaje się pod głosowanie bez względu na to czy ma on 500.000 podpisów, czy 500.001 czy 10 milionów, chyba, że ma 499.999 - wtedy nic z tego. No ale dobrze, niech im będzie. Projekt upadł po głosowaniu, zabrakło mu ok. 10 głosów. Podniosła się wrzawa o "zamachu na demokrację". Nie wiem czy osoby składające wniosek znają standardy procedur, ale wszystko odbyło się zgodnie z prawem. Nie mi decydować czy 230 posłów powinno rozstrzygać wolę miliona rodziców, ale wszystko było zrobione "na legalu". Poza tym rodzicom (a przynajmniej jednej kobiecie) siedzącym podczas obrad w tej sprawie w Sejmie też udzielił się zwyczaj zachowywania się jak niewyżyte bydło i donośnych okrzyków "Hańba!" było sporo. Wiadomo także, że Sejm to nie stadion i żadnych transparentów ani plakatów tam wywieszać nie wolno. Głos ludu niech lepiej następnym razem przyjmnie bardziej kulturalną formę, bez względu na to jaką ideę będzie niósł. Co do samych sześciolatków - tak naprawdę nic mi do tego.

W kinie - Grawitacja (Gravity)


Film ten w kinach już od mniej więcej miesiąca, więc nie jest to świeża, jeszcze ciepła premiera. Zbieg okoliczności spowodował, że wybrałem się na ten film, gdyby nie pewne zdarzenia pewnie w ogóle bym go nie zobaczył. Ciekawym jest, że liczba aktorów w tym filmie jest zadziwiająco niewielka, ale w zupełności wystarczająca. Sandra Bullock, która gra główną bohaterkę występuje przez cały czas. George Clooney gra postać w zasadzie epizodyczną. Co do pozosyałych postaci, to nie widziałem nawet ich twarzy. Dlatego ten film to w sumie taki teatr jednego aktora. Do tego świetnie skomponowana muzyka. Wybitna. Dzięki niej ten film ma te "momenty", takie w których dzięki narastającej atmosferze niepewności, którą wywołuje muzyka, wiesz, że już za chwilę zdarzy się coś nieoczekiwanego, groźnego lub niebezpiecznego. Sporo filmów ma takie momenty, ale to chyba jest taki film, w którym widziałem ich najwięcej. Poza tym ta produkcja bardzo angażuje widza, nie pozostawia mu w zasadzie momentów, w których nie musi być skupiony, choć może na początku daje mu trochę swobody. Opowieść jest pełna akcji, ale nie bezsensownej, tylko przejmującej, takiej, która sprawia, że martwisz się o głównego bohatera i jesteś tam - w kosmosie - razem z nim. W jego kombinezonie, w środku hełmu. Bardzo dobry film. Trzyma uwagę widza do końca. Gdyby kogoś to interesowało - 96 na 100 punktów na metacritic.com. Z całego serca - polecam.

Pozdrawiam serdecznie tych, którzy wytrwali do końca!  Miłego dnia!

(Ciebie nie, no daruj sobie, przecież widziałem, że właśnie całą stronę przewinąłeś.)

M.

PS.: Utwór, którego słuchałem podczas pisania - wesoły soundtrack z Mafii II.