wtorek, 31 grudnia 2013

Ostatni tydzień AD 2013

Puk puk. Dzień dobry, dawno mnie tutaj nie było. O pan dyrektor, witam serdecznie, dawnośmy się... Tak wiem panie redaktorze, wiem, że jest pan zły. Ale niech się pan nie denerwuje, chce pan żebyśmy się w święta pokłócili? Ile razy pan dzwonił? Naprawdę? Nie no ja zawsze starałem się odbierać połączenia, szczególnie od pana. Wie pan, różne rzeczy się zdarzają człowiekowi. Jakie? Hmm, długo by opowiadać panie redaktorze, jak się kiedyś na kawie spotkamy po pracy to panu opowiem. Ależ oczywiście, wracam do pisania. Od kiedy pan pyta, no.. od zaraz. Niewątpliwie nie będzie takiego następnego razu panie dyrektorze. Oczywiście, jak najprędzej. Tak jest. Robi się. A czy mógłby pan dyrektor.. Tak, przepraszam, zapytam kiedy indziej. Tak, nie ma najmniejszego problemu. Do widzenia, tylko proszę, niech pan nie trzaska drz-... 


Pan dyrektor wyszedł. Miejmy nadzieję, że nie wróci. Okres świąteczno-noworoczny niestety nie sprzyja zwiększonej aktywności umysłowej. Ale, mówię sobie, przecież mi się należy, skoro podczas tygodnia pracy przed świętami długość mojego snu niebezpiecznie utkwiła w okolicach sześciu godzin. Tymczasem podzielę się z Wami moimi wrażeniami z wydarzenia, którego byłem uczestnikiem jeszcze przed świętami.

Z wizytą bez wizy


W stolicy republiki federalnej bywałem w swoim życiu kilkakrotnie, z racji, że odległość łącząca je z moim ukochanym miastem, miejscem zamieszkania, jest niewielka. Jednak co zwróciło moją uwagę to fakt, że większość tych wyjazdów odbyła się w zamierzchłej (z dzisiejszego punktu widzenia) historii szkoły podstawowej. Z tego powodu ostatni Berlin, który widziałem na żywo pochodził sprzed około.. pięciu lat. Nie mówię, że to wystarczająco długo aby to miasto bardzo się zmieniło, ale wystarczająco, żeby w moich majaczeniach pamięci mógł pozostać tylko wizerunek monumentalnej Bramy, widok żydowskiego pomnika pamięci który kiedyś wydawał się dobrym miejscem do zabawy w chowanego oraz dźwięk nazw kilku znajomych miejsc jak np. Unter den Linden. Może lepiej zapamiętałbym to miejsce, gdybym wcześniej czuł się w nim bardziej swobodnie. Niestety nic w tym względzie się nie zmieniło mimo upływu czasu. Nie żeby było to jakieś obskurne miejsce, wszystko raczej rozbija się o fakt, że nie za bardzo dogadujemy się z językiem niemieckim. Było tak kiedyś, pozostało tak teraz. Nie zmienia to jednak faktu, że bardzo lubię przebywać za granicą w celach turystycznych. To takie niezobowiązujące i przyjemne. Mogę dodać w sekrecie, że bardzo lubię jeździć metrem, którego niestety w kraju mamy deficyt, z prostego powodu: ludność naszych miast nie idzie w miliony. 

Wjazd do Niemiec autostradą A11 nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy w życiu. Beton pod odcinkiem drogi, pokonując który zdaje się często słyszeć kiepski, przebrzmiały dowcip "To jeszcze Polska?" albo odwrotny "Czy to już Polska?", pamięta zapewne jeszcze czasy Rzeszy. Peryferyjność tego miejsca wynika z małego natężenia ruchu niemieckiego. Z tego powodu zarządca drogi nie poczuwa się w obowiązku zrobienia drogi "dla Polaków", podobnie jak właściciel linii kolejowej Szczecin-Berlin, która od lat opiera się elektryfikacji.

Dawny Berlin Wschodni od strony dzielnic podmiejskich nie imponuje. Ot zwykłe osiedla z tzw. wielkiej płyty, poustawiane równolegle w rzędach i równych odstępach. Jakby zwieńczeniem tej myśli technicznej NRD jest "Wieża Telewizyjna", tym razem już w centrum, wyglądająca od dołu jak gigantycznych rozmiarów reaktor atomowy; po oddaleniu okazuje się, że jest na niego nadziana błyszcząca kulka pełniąca funkcję tarasu widokowego. Wygląda to niezbyt atrakcyjnie. 

Z kolei pozostałe miejsca oszałamiają, okolice handlowo-biznesowego "city" po zmroku mienią się tysiącami kolorów z lampek wiszących na każdej gałązce drzewa, zewsząd dojrzeć można przepych dekoracyjny; małe sklepiki i kramy oferujące wyroby rękodzielnictwa oraz słodycze i inne zakąski są tradycyjną częścią jarmarku świątecznego. Czyniąc zadość zwyczajom, zaopatrzyłem się w jednej z budek w kiełbasę/wursta; nie jestem ich wielkim fanem, ale lubię je głównie za to, że są zupełnie inne od naszych kiełbas i w zasadzie mają konsystencję parówki. Pozostałe ciastka, cukierki, zatapiane w kolorowych polewach wafle z całym szacunkiem dla nich darowałem sobie. Odwiedziłem także jedno z centrów handlowych nieopodal i raczej utwierdziłem się w przekonaniu, że asortyment sklepów w obu naszych krajach stał się bardzo zbliżony, w większość produktów można z powodzeniem zaopatrzyć się także u nas, może pomijając takie niespotykane wybryki jak ciasto milka do samodzielnego upieczenia czy mrożoną kawę Starbucks (dla mnie być może ekscentryczne, bo nie pijam kawy).

Miałem też okazję zobaczyć stałe wystawy w kilku muzeach, w których kiedyś już byłem. Za sprawą odległych czasów poprzednich wizyt, doświadczenia były zbliżone do nowych. Kolekcje dzieł sztuki i architektury z Południa, które weszły w posiadanie Niemców za sprawą przebiegłych umów z XX wieku, są spore i prezentują się ciekawie. Nic dziwnego, że rząd Egiptu próbuje usilnie odzyskać niektóre eksponaty, mają one z pewnością ogromną wartość.

Zasadniczo wyjazd był bardzo udany, szczególnie dlatego, że odbył się w towarzystwie osób, z którymi miło się spędza czas.

------------------------------------

Nie przepadam za podsumowaniami, choć sądzę, że mijający rok, mimo że nie był szczególnie pełen nieziemskich wrażeń, dostarczył mi sporo radości i satysfakcji. Poznałem wiele nowych osób, bez których możliwe, że nie byłbym tą osobą, którą jestem dzisiaj, a ten wpis (tak jak i inne tutaj) mógłby wcale nie powstać.

W Nowym Roku mam nadzieję, że utrzymam działalność na tej stronie, którą wznowiłem kilka miesięcy temu, i nadal będę to robił z wielką przyjemnością. Wszystkie pozytywne wrażenia, które miałem okazję do tej pory od Was - czytelników - usłyszeć, są dodatkowo motywujące i za nie dziękuję.

Wszystkim czytelnikom "Gorazdowskiego po godzinach" chciałbym z okazji zbliżającego się Nowego Roku życzyć przyjemności, radości i szczęśliwości w nadchodzącym czasie wraz z huczną zabawą i odpowiednią (odpowiednio wysoką) ilością napojów wyskokowych. 

Pragnę podziękować Wam za wsparcie, bez którego pewnie nie byłbym zadowolony z tego co tu piszę. 

W końcu ten blog nie jest dla mnie, lecz dla Was.


Wszystkiego dobrego i do zobaczenia w 2014 roku!

Maciek Gorazdowski

niedziela, 1 grudnia 2013

Tydzień VI, VII, VIII i który tylko chcesz, czyli czy Ukraina dorosła do Europy a Europa do Ukrainy i czemu Rosja wciąż trzyma łańcuch kijowski (i nie puszcza)

Chciałbym co tydzień mieć taki materiał do zaprezentowania, żeby co chwilę zachwycać czymś nowym. Żeby szczęka opadała. Ale nie mam. Świat mknie do przodu nieustannie szybko, entropia wzrasta. Choć z dnia na dzień nie dzieje mnóstwo rzeczy przełomowych, to ludzkość na tym nie traci, bo gwałtowne zmiany też nie są odbierane jako bezpieczne. Tygodnie mijają, liście z drzew spadają, budynki się walą, tsunami nadchodzą, dzień jest coraz krótszy, lodowce topnieją. Jest normalnie, a przynajmniej sądzimy, że tak jest, bo nie znamy innej normalności. Trochę zawiało bezsensem? Nie dziwię się, przecież jest klaustrofobiczno-refleksyjna jesień.

Kierunek wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja...


Balansowanie między Wschodem a Zachodem. Polityka Ukrainy w pięciu słowach. Wygląda na to, że takie rozwiązanie przestaje mieć rację bytu. Niepodpisanie umowy stowarzyszeniowej z Unią zadziałało na społeczeństwo ukraińskie, jak dotąd o wątpliwym pierwiastku obywatelskości, niczym płachta na byka. Tymczasem na miejsce Ukrainy podczas szczytu w Wilnie wskoczyła Mołdawia, Gruzja. Dla nich to jeden krok w przód w kierunku większej integracji w przyszłości. 2020, 2025, może to będą ich lata, tak jak naszym był rok 2004. Kto wie. Zaś dla Ukrainy wynik szczytu partnerstwa wschodniego to zapowiedź kolejnej kilku(nasto)letniej stagnacjo-wegetacji pod radzieckim rosyjskim butem. Wystarczyło, że na Kremlu podniosły się groźby zakręcenia gazu, czy wzmożenia "kontroli" dla importowanych do Rosji ukraińskich produktów. (To drugie w rzeczywistości jednak miało miejsce, niektóre gałęzie gospodarki ukraińskiej podobno zmniejszyły obroty o połowę.) Prezydent Janukowycz szuka względnie neutralnego, wieloznacznego i bezpiecznego dla niego samego wyjścia z sytuacji. Razem z całą Partią Regionów forsuje teraz pogląd, że Unia jest zbyt mało hojna dla narodu ukraińskiego, nie chce przeznaczać pieniędzy na pomoc dla gospodarki ukraińskiej i w ogóle nie daje jakichkolwiek gwarancji na przyszłe przystąpienie do "europejskiego sojuza". Cały ich rząd zachowuje się jakby był księżniczką, z którą dwaj królowie chcą się ożenić, ale ona nie chce się określać i czeka na potencjalnie lepsze oferty zamążpójścia. Tyle, że Zachód nie będzie prosić w nieskończoność, a Janukowycz wygląda jakby nie wiedział, że to Ukraina w przyszłościowym rozrachunku wyjdzie lepiej na zbliżaniu się do UE niż sama Unia. Przecież prawie pewnym jest, że jeśli nasz wschodni sąsiad w końcu stanie się dwudziestym którymś państwem członkowskim, to będzie jak odkurzacz wciągał jeszcze więcej milionów euro niż my dziś, a wtedy także my staniemy się jego płatnikiem, choć zapewne pozostaniemy na piedestale "gęb do wykarmienia" Europy. O to, że zaczniemy karmić ukraińskiego potwora, który kiedyś "ugryzie rękę, co jeść daje" raczej nie powinniśmy się martwić, bo po pierwsze Ukraina jest naszym największym potencjalnym sojusznikiem w forsowaniu legislacji nam przydatnej w Parlamencie Europejskim, a po drugie otwarty rynek wschodni to miejsce ekspansji dla polskich firm. Oczywiście jest także kilka mankamentów, np. założenie, że zaleje nas tanie zboże ukraińskie i nasi rolnicy przestaną być atrakcyjni dla nas samych (choć slogan "dobre, bo polskie" pozostanie). Jednak z ogólnych nastrojów społecznych wydaje się wynikać, że nam samym, może to przynieść więcej dobrego niż złego.

Kiedy zabierałem się za poruszanie tego tematu, nie przewidywałem raczej jakichś zbiorowych rozruchów społecznych w Kijowie, a wygląda na to, że takie mają miejsce. Od co najmniej dwóch dni trwają wielotysięczne (niektóre media mówiły nawet o 200 tysiącach demonstrantów!) protesty, którym towarzyszą incydenty z "uczciwą" milicją w roli głównej jak np. pobicie kilkudziesięciu osób na tzw. Majdanie, czy Placu Niepodległości w stolicy. Atmosfera niepewnego jutra sprzyja także bardziej wandalskim wybrykom jak np. wtargnięcie siłą do budynku Rady Miasta Kijowa i późniejsza demolka sali posiedzeń. Wyglądające jak rodzime pewne środowiska grupy próbowały także sforsować milicyjną blokadę przy gmachu prezydenckim, jak dotąd bezskutecznie, choć media nieustannie alarmują, że przekraczane są kolejne barykady. Przewrót? Oby nie krwawy.

Sytuacja zaszła tak daleko, że władze rozważają wprowadzenie stanu wyjątkowego, co mogłoby się skończyć pacyfikacjami przez tzw. "siły bezpieczeństwa". Opozycyjni liderzy nawołują do strajków generalnych i do obalenia rządu. Niektórzy z nich mówią nawet o rewolucji. Ile w tym prawdy przekonamy się niebawem.


Ukraińskie społeczeństwo chce do Europy. To widać na załączonych zdjęciach. Chce prawdopodobnie nie tylko ze względów ekonomicznych. Unia Europejska to nie tylko strefa wolnego handlu. To prawa człowieka i obywatela, wolność słowa, wolność druku, szeroko pojęta tolerancja. Idea. Unia Europejska to pewien standard. Standard  kulturowy, który sprawia, że na przykład Turcji nie układa się z Unią tak dobrze, jak by tego chciała. Co wybierze Ukraina? Unię Europejską czy rosyjską unię celną? Czy dzisiejsze protesty zmienią kierunek ukraińskiej polityki zagranicznej na bardziej konkretny? A może lepiej żeby Ukraina zaczęła już drukować ulotki "Ukraina w UE 2050"? Tak czy inaczej powinno się to stać jeszcze za naszego życia.


Nie będę udawał, że coś jeszcze mam ciekawego do powiedzenia, bo nie mam. Zakończę więc tym jedynym, ale chyba bardzo ważnym tematem. Szczególnie dla nas - Polaków, tak bardzo powiązanych więzami historii z naszym wschodnim sąsiadem.

Trzymajcie się ciepło i spoglądajcie na wschód! 

M.


Serdeczne pozdrowienia w imieniu jednoosobowej redakcji gorazdowskipogodzinach.blogspot.com przesyłam wiernej i cierpliwej czytelniczce, drogiej właścicielce maskotki-brokuła (wymagania zachowania pełnej anonimowości); załączam dobre słowo i pozostałe uprzejmości.


niedziela, 10 listopada 2013

Tydzień V; z kraju, ze świata, z kosmosu

Jedyna rzecz na którą powinienem być w ciągu ostatnich siedmiu dni zły, to fakt, że moja średnia ilość snu tygodniowo zaczyna powoli spadać w okolice sześciu godzin i niżej. Nie chciałbym się tłumaczyć tym, że ludzie XXI wieku mają tendencję do większej aktywności nocą, a śpią długo w dzień, ale mówiąc szczerze, to nie mam innych argumentów. No dobra, mam jeden. Jestem leniwy, kiedy jeszcze świeci słońce, a potem okazuje się wieczorem, że jeszcze tyle rzeczy do zrobienia... Mijający tydzień zaowocował interesującymi wydarzeniami, także bez zbędnych wstępów - zaczynajmy. 

Święto bez tradycji


Święto niepodległości powinno być świętem radosnym i szczęśliwym. Jednak dla mnie od jakiegoś czasu jawi się ono jako święto straconych szans i zaprzepaszczonych możliwości. Cieszymy się niepodległością z 1918, a tymczasem możemy robić to dopiero od 1989. Coś tu chyba nie gra? To co my właściwie świętujemy? Niepodległość, której nawet nie było nam dane skonsumować? Którą wyrwano nam brutalnie po 21 latach podnoszenia się z gruzów poprzedniej wojny. Śmiech historii? Najwyraźniej. Notabene święto państwowe 11 listopada zostało ustawowo zagwarantowane dopiero w 1937, co oznacza, że dane nam było obchodzić je tylko dwukrotnie, nim przez kraj przejechał raz buldożer niemiecki, a potem poprawił jeszcze radziecki. I poprawiał jeszcze przez 40 lat. Dlatego też Święto Niepodległości 2013 obchdzimy dopiero... dwudziesty siódmy raz? Rzeczywiście, jest co świętować. Szczególnie, że od 1918 minęło prawie 100 lat. Polska wolność niestety przespała prawie 3/4 tego okresu. Pomyśleć tylko co by było, gdybyśmy mogli świętować nieprzerwanie już dziewięćdziesiątą piątą rocznicę. To by było coś. Polska, kraj prosperity gospodarczej, dobrobytu, pomyślności. Polska, kraj 80 milionów obywateli. Polska, kraj którego rząd potrafił ocalić naród przed skutkami wojny. Polska, kraj, który pożyczał pieniądze Niemcom na odbudowanie ich gospodarki (oczywiście na wysoki procent, ma się rozumieć). Polska z rozkwitającą Warszawą, której nie zbeszcześcił żaden obcy żołnierz. Polska ze Lwowem i Wilnem. Jeśli by trzeba, nawet bez Szczecina. Polska w G20, Polska w G8. Polska z tradycjami republikańskimi. Polska, której nie znamy i której prawdopodobnie nigdy nie doczekamy. (Te dane są znikąd, zachęcam do nie traktowania ich na poważnie).

Smutek, żałość, przygnębienie. Takie emocje towarzyszą mi, gdy pochylam się nad historią ostatnich siedemdziesięciu lat w dziejach Rzeczypospolitej. Nie jestem i jeszcze długo nie stanę się ekspertem w tej dziedzinie, ale nie mogę pogodzić się z faktem, że odrodzona po 123 latach nieistnienia Polska, niepodległa, suwerenna (z zawirowaniami autorytarnymi, ale raczej niegroźnymi), kapitalistyczna, dosłownie wali się w gruzy po zaledwie 20 latach i to wali się w taki sposób, że żeby podźwignąć ją do urojeń dawnej świetności potrzeba pół wieku, a kto wie czy w ogóle kiedykolwiek będzie to możliwe. A co się dzieje dzisiaj? Ulice, aleje są nazywane imionami Becka, czy Rydza-Śmigłego, współautorów klęski drugowojnennej. To nie miejsce i czas na wywody na ten temat, ale siedzi on we mnie nieustannie, nigdy się tych myśli nie pozbędę. Regularnie powracają do mnie niczym bumerang i wtedy myślę "co by było gdyby Polsce los dał szansę...".

Nie jestem w żadnym wypadku przeciwnikiem listopadowego święta. Niech kogokolwiek ręka boska broni jeśli mielibyśmy to święto stracić. Chciałbym się jednak bardziej nim weselić niż smucić, mając w pamięci rzeczywistość losów naszej państwowości. Tym niemniej darzę tę uroczystość wielkim szacunkiem i jestem z niej dumny. Mam tylko nadzieję, że nie będzie ona pretekstem do rzucania kameniami w służby porządkowe przez pewne środowiska. Nauczmy się szanować, to co nam zostało do szanowania.

John Kerry w Polsce - i co z tego?


Kilka dni temu do naszego kraju przybył John Kerry - sekretarz stanu Stanów Zjednoczonych. Odbył kilka spotkań m.in z premierem, ministrem spraw zagranicznych, ministrem obrony, czy z ambasadorem swojego kraju w Polsce. Wizyta trwała jeden dzień. Wystarczająco dużo by pan sekretarz dokonał wymiernej gafy. Wyraził bowiem wyrazy współczucia dla całego narodu polskiego z powodu śmierci Tadeusza Mazowieckiego, wybitnego... jak się okazuje ministra spraw zagranicznych. Żałosne. Szkoda, że instrukcje z Waszyngtonu zapomniały przypomnieć panu Kerry'emu kim w ogóle był Mazowiecki. Tak samo jak z pewnym redaktorem Washington Post, który zapomniał, że Polska nie leży na Bliskim Wschodzie oraz, że prezydent Polski nie chodzi na co dzień z głową owiniętą turbanem, o czym więcej tutaj. Tak właśnie traktuje nas sojusznik zza oceanu, a my patrzymy na niego jak na gwarant bezpieczeństwa. Dobrze widać w tym sojuszu, kto w praktyce miałby być broniącym a kto bronionym. Zupełnie nieprzypadkowe są okoliczności tej wizyty, kiedy to rząd ma wydać grube miliony złotych na unowocześnienie armii. W związku z tym rząd amerykański wykłada nam na negocjacyjny stół abramsy w przyjaznej cenie, tak samo jak to zrobił z myśliwcami F-16.

Tradycyjnie kiedy w kraju jest mowa o Ameryce, powraca temat wiz. Większość państw Unii Europejskiej w chwili obecnej nie posiada restrykcji wizowych przy wjeździe na teran Stanów Zjednoczonych. Obowiązek aplikowania o wizę stawia nas w szeregu państw takich jak m.in. Rumunia czy Bułgaria. Jednak fakt istnienia wiz nie wiąże się z brakiem przychylności i wrogością wobec danego kraju, lecz raczej z czysto matematycznym warunkiem. Wystarczy aby w danym państwie, procent odmów przy wnioskach o wizy był mniejszy niż 10%. Aktualnie w Polsce wynosi on około 14%. Spełnienie takiego warunku gwarantuje rządowi amerykańskiemu, że gdyby wizy zniesiono, z Polski nie wlałyby się tam natychmiast tysiące osób poszukujące pracy na czarno. Kilka środowisk lobbuje za tym, żeby ten próg 10% podwyższyć tak, żeby Polsce udało się go pokonać. Co bardziej analizujący sytuację więdzą jednak, że wówczas Polska popełniłaby dyplomatyczne i wizerunkowe samobójstwo, bowiem po zniesieniu obowiązku wizowego, amerykański urząd imigracyjny tak bardzo odczułby obecność niechcianych polskich imigrantów (tych, którzy po 30 dniach pobytu w USA "nagle" podczas wizyty policji orientują się, że powinni byli się zmywać ze swojej "turystycznej" wycieczki), że wywaliłby nas z hukiem z bezwizowego programu Visa Waiver, a tego byśmy zdecydowanie nie chcieli. Dlatego też domaganie się od Amerykanów zniesienia wiz tak naprawdę leży zupełnie poza sferą interesów naszego kraju i na pewno nie należy do naszej racji stanu. Stosunek amerykańskiego społeczeństwa do nielegalnych imigrantów-"turystów" jest bardzo negatywny. Wystarcza im rozrywek jakie oferuje granica meksykańsko-amerykańska w całej swojej rozciągłości. Nielegalny imigrant to złodziej, wandal, przemytnik narkotyków i/lub ludzi, przestępca, zabójca. Jeśli jednak ma choć trochę kultury to i tak jest zły, bo zabiera mało prestiżowe, niskopłatne zawody jankeskiej biedzie. Ogólnie okrada naród amerykański nie płacąc podatków i tak dalej. Znamy tę śpiewkę. Póki co więc wiz i tak nam nie zniosą. Może jak dorośniemy do tego, za jakieś pół wieku.

Sześciolatki do szkół? Lepiej od razu do pracy!


W miniony piątek odbyło się głosowanie nad obywatelskim projektem ustawy ws. przeprowadzenia referendum na temat sześciolatków w szkołach. Podobno złożono około milion podpisów pod tym projektem. Nie wiem na co liczyli organizatorzy. Że im więcej tym lepiej? Nie w tym wypadku. Pod takim projektem wystarczy 500 tysięcy podpisów i projekt poddaje się pod głosowanie bez względu na to czy ma on 500.000 podpisów, czy 500.001 czy 10 milionów, chyba, że ma 499.999 - wtedy nic z tego. No ale dobrze, niech im będzie. Projekt upadł po głosowaniu, zabrakło mu ok. 10 głosów. Podniosła się wrzawa o "zamachu na demokrację". Nie wiem czy osoby składające wniosek znają standardy procedur, ale wszystko odbyło się zgodnie z prawem. Nie mi decydować czy 230 posłów powinno rozstrzygać wolę miliona rodziców, ale wszystko było zrobione "na legalu". Poza tym rodzicom (a przynajmniej jednej kobiecie) siedzącym podczas obrad w tej sprawie w Sejmie też udzielił się zwyczaj zachowywania się jak niewyżyte bydło i donośnych okrzyków "Hańba!" było sporo. Wiadomo także, że Sejm to nie stadion i żadnych transparentów ani plakatów tam wywieszać nie wolno. Głos ludu niech lepiej następnym razem przyjmnie bardziej kulturalną formę, bez względu na to jaką ideę będzie niósł. Co do samych sześciolatków - tak naprawdę nic mi do tego.

W kinie - Grawitacja (Gravity)


Film ten w kinach już od mniej więcej miesiąca, więc nie jest to świeża, jeszcze ciepła premiera. Zbieg okoliczności spowodował, że wybrałem się na ten film, gdyby nie pewne zdarzenia pewnie w ogóle bym go nie zobaczył. Ciekawym jest, że liczba aktorów w tym filmie jest zadziwiająco niewielka, ale w zupełności wystarczająca. Sandra Bullock, która gra główną bohaterkę występuje przez cały czas. George Clooney gra postać w zasadzie epizodyczną. Co do pozosyałych postaci, to nie widziałem nawet ich twarzy. Dlatego ten film to w sumie taki teatr jednego aktora. Do tego świetnie skomponowana muzyka. Wybitna. Dzięki niej ten film ma te "momenty", takie w których dzięki narastającej atmosferze niepewności, którą wywołuje muzyka, wiesz, że już za chwilę zdarzy się coś nieoczekiwanego, groźnego lub niebezpiecznego. Sporo filmów ma takie momenty, ale to chyba jest taki film, w którym widziałem ich najwięcej. Poza tym ta produkcja bardzo angażuje widza, nie pozostawia mu w zasadzie momentów, w których nie musi być skupiony, choć może na początku daje mu trochę swobody. Opowieść jest pełna akcji, ale nie bezsensownej, tylko przejmującej, takiej, która sprawia, że martwisz się o głównego bohatera i jesteś tam - w kosmosie - razem z nim. W jego kombinezonie, w środku hełmu. Bardzo dobry film. Trzyma uwagę widza do końca. Gdyby kogoś to interesowało - 96 na 100 punktów na metacritic.com. Z całego serca - polecam.

Pozdrawiam serdecznie tych, którzy wytrwali do końca!  Miłego dnia!

(Ciebie nie, no daruj sobie, przecież widziałem, że właśnie całą stronę przewinąłeś.)

M.

PS.: Utwór, którego słuchałem podczas pisania - wesoły soundtrack z Mafii II.

wtorek, 29 października 2013

Strumień, tydzień III/IV

Od publikacji ostatniego postu, sporo się działo. Miałem okazję być częścią większego przedsięwzięcia zwanego modelowymi obradami ONZ. Było wyśmienicie. Jestem bardzo usatysfakcjonowany, ale niedosyt jak zawsze pozostaje. Nie chodzi nawet o samą treść i zawartość debat, które na tzw. munie miały miejsce, lecz bardziej o ludzi, którzy wraz z tobą w tym uczestniczą. Miałem okazję odświeżyć kilka znajomości, kilka nawiązać i zasadniczo motywujące jest to, że można poznać takie osoby, które mają wspólne cele i bądź co bądź zainteresowania. Poza tym przebywanie w sympatycznym gronie to także niewymierna korzyść. Jednak tym trzem dniom wytężonych dyskusji stała się zadość i należałoby wrócić do normalności. Chciałbym poruszyć jakieś ważne z punktu widzenia mojej percepcji tematy, ale "niusy" jakie serwują nam media w ostatnich dniach są niczym wysokoprzetworzona żywność o wątpliwej wartości odżywczej.

Ukaże się więc kilka wiadomości, które mogą nie mieć ze sobą nic wspólnego. Będzie krótko, ale treściwie. Tym niemniej zapraszam.

Elektryk na prezydenta, prezydent na elektryka


Zmarł Tadeusz Mazowiecki, polityk czasów transformacji, jej ucieleśniony symbol, ale raczej odniosę się do powiązanego z nim Lecha Wałęsy. Ostatnimi czasy, kiedy przysłuchuję się wypowiedziom byłego prezydenta Wałęsy, z całym należytym mu szacunkiem, po żmudnym procesie deszyfracji tego co było zawarte w jego skrócie myślowym coraz bardziej zaczyna mnie dziwić co on mówi. Niedawno powiedział, że demokracja w Polsce "szwankuje". Ja osobiście nie zauważyłem w kraju jakichś nastrojów wywrotowych, czy też nieprzeciętnej aktywności skrajnych organizacji. Wydawało mi się, że wszystko ma się dobrze, przynajmniej w tej materii, która jednak jest podstawą funkcjonowania wszystkiego innego. Okazuje się, że nie. Oczekujmy wobec tego kolejnego puczu i lepiej zawczasu przygotujmy się do niego. W ogóle pominąłem tu wątek jak Lech Wałęsa się wypowiada, ale to byłby dłuższy wywód. Podobnie jak ja, robi to przez strumień myślowy, tylko wydaje mi się, że aby być bardziej efektywnym w kontakcie potrzebowałby jeszcze tłumacza - samego siebie. Niestety, fakt, że były prezydent jest niewykształcony jest nie do ukrycia. Ale uwaga, niewykształcony, wcale nie oznacza głupi. Oznacza tylko tyle co zaprzeczenie słowa wykształcony, choć może częściowe zaprzeczenie w tym wypadku. Tak samo jak wykształcony, nie oznacza od razu inteligentny lub mądry, co akurat można łatwo potwierdzić zerkając na kolejne wysypy magistrów z Wyższych Szkół Gotowania na Gazie i tym podobnych.

Spór bez korzyści, czy spór bez celu?


Miałem pod koniec września nieprzyjemność korzystania z autobusu, w którym chciałem kupić bilet. Automat do biletów był nieczynny, udałem się więc do kierowcy. Po przyjęciu przez kierowcę informacji, że biletomat jest nieczynny, nie zaskoczyły mu w głowie trybiki, że chcę od niego kupić bilet. Po ponownym zapytaniu odparł bełkotliwie, że coś tam coś tam i dlatego mi nie sprzeda. Zbyt kulturalny też nie starał się być, żeby się własnemu sumieniu nie narazić. Z trudem rozróżniałem poszczególne słowa, gdy starałem się zrozumieć o co mu chodzi. Chcąc czy nie, jechałem bez biletu całą drogę. Szczęśliwie, raczej powinienem powiedzieć - normalnie, przynajmniej na tej linii, kontroli nie było. Jeszcze w trakcie jazdy napisałem maila do ZDiTM w celu wiadomym. Odpowiedź przyszła po ok. 30 dniach. Nie dostałem oczywiście żadnego zwrotu, ani niczego podobnego, zresztą przecież nie taki był cel tego zażalenia. Nie oczekiwałem także, że kierowcę wyleją z roboty, co mam nadzieję się nie stało. Z umiarkowaną radością i satysfakcją przyjąłem więc informację o....

                                            

Za więcej dziękuję. Więcej mi nie trzeba. Wystarczyła mi oficjalna odpowiedź na piśmie oraz to, że ktoś się w ogóle interesuje wiadomościami wpływającymi na adres e-mail pod tabliczką "skargi". Jest jeszcze nadzieja dla tego świata. Przepraszam. Dla ZDiTM jest nadzieja. Może kiedyś uda mi się znaleźć powód żeby napisać gratulacje, a nie skargę.

Na dziś to wszystko. Nic więcej nie zaprząta mi głowy.

Szczególne podziękowania,
ślę do dwóch pań nieustannie domagającyh się postów, Aleksandry i Karoliny.
Komentujcie a będzie wam dane. 

Pozdrawiam,
M.



sobota, 19 października 2013

Strumień myślowy, tydzień II; krowy i czerwoni

Kolejny piątek rodzi uśmiechy na twarzach dzieci i młodzieży. Syndrom dnia piątego zapewne udziela się wszystkim, z wyjątkiem tych pracujących weekendami. Dzisiejszy dzień przebiegł pomyślnie, bez większego niż zwykle trudu. Będąc w domu, znalazłem wreszcie czas by napisać o tym o czym rozmyślałem przez cały tydzień, bo niestety w jak to w pracujące dni bywa, czas wolny jest reglamentowany i ciężko dostać tyle by w pełni zaspokoić własne wygórowane potrzeby.

Mam parę myśli co do kilku konkretnych spraw, zbiorę je tutaj.

Sprawa pierwsza

czyli humanitaryzm zwierzęcy stosowany


Krówki cierpią
stwierdził w lipcu br. Sejm RP, po czym dodał, że cierpi jeszcze wiele innych zwierzątek gospodarskich wszelkiej maści i zaraz potem w głosowaniu obalił nowelizację ustawy o ochronie zwierząt, która dopuszczała tzw. ubój rytualny, czyli ubój zwierząt bez uprzedniego ich ogłuszania. Wobec tego posyłanie krówki pod nóż, nie przywaliwszy jej uprzednio w baniak dowolnym tępym narzędziem jest nielegalne. Ustawa nie dopuszcza jakichś wyjątków od jej stosowania i w związku z tym taki sposób uboju nie jest dopuszczalny ani na skalę przemysłową, ani prywatnie. Moim zdaniem zasadniczo są to dobrze wytyczone standardy, bowiem przedłużanie agonii przedstawicieli innych gatunków ssaków raczej nie należy do rzeczy, które ludzkość chciałaby mieć na sumieniu. Z drugiej jednak strony takie przepisy prawa ograniczają konkurencyjność polskiego eksportu mięsnego, co nie jest zjawiskiem pożądanym przez przedsiębiorców. W tym momencie należy dokonać wyboru, czy bliższa jest nam droga ku ograniczeniu wykrwawiania się świnek, czy droga pieniądza. Takiego wyboru każdy już powinien dokonać sam, choć w zasadzie każde rozwiązanie tej kwestii byłbym w stanie zaakceptować. Nie da się zawsze zadowolić wszystkich, co powinno się mieć na uwadze przy dyskusji na ten temat.

Od tego czasu minęło już kilka miesięcy, jednak nierozwiązany problem powrócił niczym bumerang, który zawrócił odbiwszy się o bramy Podlasia.

Tatarzy zamieszkujący obszar wschodni i północno-wschodni naszego kraju są muzułmanami. Kilka dni temu podczas ich święta, w Bohonikach napadła na nich pseudoprawdziwa grupa "inspektorów" ochrony zwierząt. O mało nie wyważyli bramy posesji, na której znajdowali się przedstawiciele mniejszości tatarskiej. Forsując ogrodzenie przerwali uroczystości religijne domagając się ich zakończenia. Wbrew pozorom w tle nie zażynano krów, ktoś więc na muzułmanów musiał "uprzejmie donieść", a członków stowarzyszenia prozwierzęcego (nie żadnych "inspektorów") zawiadomić. Smutnym faktem jest to, że islamiści usłyszeli słowa "skoro mieszkacie w tym kraju, to musicie przestrzegać jego prawa". Zabrzmiało to jakby było kierowane do nieproszonych gości, których ktoś chce się pozbyć, a przecież oni także są obywatelami RP i mają prawo swobody wyznania religijnego. Niestety niektórym trudno zrozumieć, że obywatelem Polski może być nie tylko katolik z ojca znad Odry i matki znad Wisły. Szczególnie trudno jest to zrozumieć w dzisiejszej rzeczywistości, w której 98% mieszkańców Polski to Polacy z pochodzenia, a mniejszości etniczne (nie mówiąc o narodowych) stanowią margines, którego wymierną wartość można porównać z wymierną wartością błędu statystycznego. Pomyśleć, że jeszcze niespełna 80 lat temu polscy Polacy stanowili "jedynie" 66% ludności kraju, a pozostałą część stanowili ludzie, których dzisiaj określilibyśmy jako Białorusinów czy Ukraińców, choć wówczas oni sami mieli wątpliwości co do tego kim tak naprawdę są. Całej zaistniałej sytuacji jest jednak w pierwszej kolejności winny mętlik legislacyjny w naszym kraju, bo tak naprawdę nikt nie wie czy ustawa o ochronie zwierząt w aktualnym brzmieniu jest zgodna z Konstutucją czy nie. 

Kilka dni później na fali ksenofobicznej krytyki wszystkiego co obce dla przeciętnego Polaka w skandalicznych okolicznościach doszło do podpalenia meczetu w Gdańsku. Nieprzyzwyczajeni do towarzystwa murzyna, żyda, homoseksualisty, czy właśnie muzułmanina staramy się ich zdominować? Zasymilować? Dać bilet powrotny do miejsca skąd przyleźli? Brak różnorodności kulturowej w Polsce czyni  nam wszystkim szkodę i jesteśmy zmuszani do bycia reprezentowanymi przez grupy podpalające miejsca kultu. Świetnie, lepiej nie mogliśmy się ustawić.

Tymczasem wszystko w rękach Trybunału Konstytucyjnego, który ma sprawdzić zgodność ustawy o ochronie zwierząt z konstytucyjnym prawem do poszanowania wolności uroczystości religijnych i samej religijności (art. 53 Konstytucji RP: http://www.sejm.gov.pl/prawo/konst/polski/kon1.htm). Orzeczenie mamy poznać wkrótce.

Na marginesie: jak można mówić o  traktowaniu zwierząt i używać słowa humanitarny? Wg PWN humanitarny to: 

wykazujący troskę o człowieka, jego potrzeby, mający na celu jego dobro; ludzki

Czy mamy więc traktować zwierzęta jak siebie samych, jak ludzi? Sama definicja tego słowa przeczy jego używaniu w taki sposób. Nie wiem czym to można zastąpić. Może animalitarny, albo animitarny? Obie opcje są równie kreatywne co bezsensowne.

Sprawa druga

czyli kochajmy Armię Czerwoną


Pomnik żołnierza  i kobiety znajdujących się w dwuznacznej zauważalnie jednoznacznej pozycji został postawiony kilka dni temu w Gdańsku. Nielegalnie. Pod osłoną nocy. Wywołał powszechne obrzydzenie oraz publiczne zgorszenie, a zaistniał przy jednej z bardziej ruchliwych ulic.
Artysta miejsce ustawienia pomnika wybrał nieprzypadkowo - zaraz obok innego, przedstawiającego czołg T-34 w wypatroszonym stanie muzealnym. Powiedział, że chciał zwrócić uwagę na mnóstwo pomników-czołgów rozrzuconych po polskich miastach, które tak naprawdę nie mają żadnego przesłania dla obserwatora. No właśnie, czy takie pomniki-czołgi to są miejsca publicznego kultu militarnego? Chyba nie. Miejscem podziwiania technologicznej inwencji radzieckiej? Raczej też nie. To czym w takim razie są? Hołdem dla żołnierzy ze wschodu, którzy wyzwolili Polskę spod okupacji i przynieśli wolność, wino i śpiew? To na pewno nie, bo to nawet z trudem mi przeszło przez gardło.

niedziela, 13 października 2013

Strumień myślowy, tydzień I

Ospała niedziela. Etymologia słowa niedziela w dzisiejszym wypadku pasuje bardzo dobrze do stanu mojego mózgu. Szarlataństwo nieustającej od tygodnia pseudochoroby powala mnie prawie na każdym kroku. Kroku uczynionym po kolejną i kolejną i kolejną chusteczkę do nosa. Mimo to  klasycznie nie poddaję się. 

Kolejny dzień w świecie informacji jest tym co lubię. Lubię wiedzieć. Mówi się, że wiele bezsensownych informacji zapełnia ciągle nasze umysły, w takim razie albo są one jak rura kanalizacyjna, która przepuszcza co chce, i w którą stronę chce albo jak nieskończona studnia. Żadna opcja dostatecznie mnie nie przekonuje.

Wiadomość pierwsza

W poniedziałek na okładce "Sieci" Tomasz Lis przebrany za oficera SS, trzymający w zakrwawionej dłoni różaniec, jako symbol nagonki na Kościół realizującej się w mediach w ostatnich dniach/tygodniach. Ciekawe: gazeta sama używa określenia "w mediach", co oznaczałoby, że sama jest elementem tej nagonki i sama w tym bierze udział. Nagonki rozumianej jako ogólnokrajowej dyskusji na temat pedofilii wśród duchownych jednoznacznie atakującej Kościół za bezczynność. Czyżby gazeta złapała się we własne sidła i to na dzień przed własnym wydaniem? Na pewno nie, choć dla pewności lepiej jutro przeczytać.


Zasadniczo fakt wyjścia na jaw tylu problemów duchowieństwa jest interesujący wraz ze stosunkiem hierarchów do nich. Niedyplomatyczne wypowiedzi arcybiskupów, przewodniczących episkopatów, które na następny dzień muszą oni dementować, odwoływać (a potem sami oskarżać media o manipulację) ocierają się całą powierzchnią swojego jestestwa o śmieszność oraz kompromitację wraz z pożałowaniem. Dobrą drogę wytycza tu papież, który bez zbędnego tuszowania wyrzuca sprośnych watykańskich klechów na zimny bruk placu Świętego Piotra. Do tej pory było ich prawdopodobnie trzech, których podejrzewając o molestowanie Franciszek wyrzucił profilaktycznie z rzymskiej kurii. Co więc siedzi w Rzeczpospolitej, że tutaj sytuacja jest dokładnie odwrotna? Tutaj próbuje się odsyłać niepewnych księży do pracy z dziećmi tłumacząc się nieprawomocnością wyroku, jaki zapadł. Głowa boli, jak się o tym myśli.


Ktoś próbuje to nazwać nagonką na Kościół. Jest w błędzie, po pierwsze dlatego, że Kościół to pojęcie które pochłania zarówno ludzi świeckich jak i duchownych. Problem pedofilii wśród ludności świeckiej owszem także istnieje, ale ze względu na maskulinizację Kościoła oraz jego zasadnicze przymioty i wartości takie "zdarzenia" powinny być tam szczególnie piętnowane i stanowczo nieukrywane. Co do poglądu o winie samych dzieci za fakt molestowania ich przez inne osoby (jak widać także księży) to jest to już w ogóle poniżej wszelkiej granicy racjonalnego, konsekwentnego myślenia. Ale no tak, przecież kobiety - ofiary gwałtów - w Indiach też "same się o to proszą". Czy na prawdę popęd płciowy jest jak śmigło pracującego wiatraka? Zawsze w ruchu, zawsze w działaniu, zawsze napędzane? W takim razie wciąż jesteśmy zwierzętami. Porównanie może niezbyt trafne, ale jak dla mnie wystarczające.

Wiadomość druga


Referendum w Stolicy Rzeczypospolitej zakończone. Sondaże "na wyjściu" wskazały, że 27,2% warszawiaków brało udział, wobec granicy ważności głosowania przy progu 29% uczestniczących mieszkańców. Mizernie. Najbardziej otyli w PKB mieszkańcy naszego kraju nie zechcieli ruszyć się do urn. Demokracji jest przykro. HGW nie jest, bo zostaje na swoim krzesełku. Ale niech lepiej się go trzyma, bo gdyby tłum był o 2 punkty proc. większy to już by w domu płakała, bo 93% głosów było za jej odwołaniem. Jak widać głos ludu żeby mieć siłę sprawczą, musi mieć też miarę. Ta miara ją uratowała. Notabene bardzo przypadł mi do gustu skrót HGW. Jest jakby materializacją wszystkich złych, plugawych cech prezydenta Warszawy (nie feminizuję języka) w ustach jej przeciwników. Zjawisko na kształt próby zrównania jej człowieczeństwa do rzeczy, przedmiotu, czegoś namacalnego i fizycznego. Intrygujące.

Rozrywki dnia siódmego

Dziś nie pracowałem nad niczym, pochłonęła mnie więc rozrywka. Częściowo czytelnicza. Jestem w trakcie pokonywania stron "Roku 1984" G. Orwella. Melodyjna, płynąca niezmiernie ciekawie opowieść ma się ku końcowi, ale że nie czytam szybko to jeszcze kilka liści z drzew spadnie zanim skończę czytanie. Niestety przez przypadek byłem świadkiem zdradzenia zakończenia książki komuś przez kolegę D. Kolega D. nie był świadomy mojej obecności lub najwyraźniej nie wiedział, że taką pozycję zechcę jeszcze kiedykolwiek przeczytać. Na moje szczęście nie był to wywód obfity i motywuje mnie pośrednio aspiracja, żeby go zweryfikować z moimi wyobrażeniami.

Z rozrywek w świecie wirtualnym należy nadmienić pojawienie się Mafii II na koncie mojego profilu Steam. Gra bardzo interesująca i przyjemna dla oka wywołała u mnie natychmiastowe skojarzenia z LA Noire, obie produkcje są bowiem osadzone w Ameryce lat 40. Klimat jest przedni, fabuła liniowa, ale nie razi mnie to zbytnio, bo świat jest otwarty. Krążowniki szos wyglądają przepięknie, bowiem są z okresu, w którym wytworność i detal przedkładano nad prostotę i funkcjonalność. Chyba mogę polecić, szczególnie, że jest możliwość otrzymania Mafii II za darmo po głosowaniu w Golden Joystick Awards, dzięki wsparciu ze strony firmy Greenman Gaming. Warto zajrzeć, bo do wyboru także Civilization V, a takich promocji nie ma codziennie. Ważność oferty do wyczerpania nakładów także lepiej nie marnować czasu, jeśli chce się być pewnym.

Na dzisiaj tyle, jutro z definicji dzień wolny, cieszmy się wtem.

Pozdrawiam serdecznie
M.

Reinkarnacja, redefinicja, restauracja

Bez startów moi drodzy. Nie mam na to ochoty. Przedstawiać się nie będę, bo to nie orędzie państwowe. Zaczynam chcieć na powrót formułować swój strumień świadomości. Forma ujawni się, jeśli ten twór przetrwa. Zwróćcie uwagę na nowy adres. Jest bardziej populistyczny, przez co bardziej mi się podoba. Taki "głównonurtowy" żeby nie zapożyczać tego i owego.

Odpalmy więc wspólnie racę, wystrzelmy z pistoletu przed rozpoczęciem biegu. Oznaczmy ten kolejny start, ale bez zbędnej satysfakcji. Jak się powszechnie uważa wszystko musi mieć początek, choć na przykład Wszechświat może okazać się nieskończonym ciągiem. Nie miejcie do mnie pretensji jeśli jakieś zdanie będzie wyrwane z kontekstu względem poprzedniego. Jeśli to się nie przyjmie u mnie w głowie, forma tego tworu dziennikowego sama to zweryfikuje.

Do pracy, rodacy.
(Odnoszę się do samego siebie w liczbie mnogiej w celu wyobrażenia tłumu dopingującego mnie do pisania; czy jest on rzeczywisty to mniej ważne).

Nieustanne pozdrowienia,
M.